Wyszukiwanie

:

Treść strony

Esej recenzencki

Między światami

Autor tekstu: Szymon Gumienik
08.07.2018

„RAPP” Jeffa Smitha oferuje moc atrakcji – niezliczoną liczbę angażujących emocjonalnie wątków, worek naukowych teorii, snujące się między kadrami niesamowitości, pojawiające się znikąd efemeryczne postaci oraz sam świat przedstawiony, którego nie sposób tak do końca oswoić, trochę wykrzywiony i przywodzący na myśl bardziej sen niż znaną nam rzeczywistość (coś na kształt niektórych paranoicznych narracji Philipa K. Dicka). W tym wszystkim autor wychodzi jednak czytelnikowi naprzeciw, dając mu z jednej strony prostą, obudowaną kliszami gatunkowymi, ale też bardzo intensywną i fascynującą intrygę, a z drugiej coś, co pozwala mocniej osadzić się w tym dość onirycznym świecie i naturalnie podążyć za bohaterem – motyw, czy raczej metaforę labiryntu, który równie udatnie buduje strukturę utworu twórcy „Gnata”, co opisuje nasze codzienne życie. To ciągłe wybory ścieżek, niewiadome zakręty, stracone okazje, liczne powroty, nowe początki, weryfikacje przebytej drogi i wreszcie spektakularny koniec (tu: mroczny środek). Z tą tylko różnicą, że w komiksie jest wyrazem dobrej zabawy, a w życiu już niekoniecznie.

Jeff Smith swoją opowieść zaczyna w zasadzie od środka/końca labiryntu, prezentując w kilku niemych ujęciach bohatera mocno poturbowanego, będącego chyba u kresu historii, którą za chwilę poznamy. Po kilku planszach, korzystając z filmowego zabiegu przenikania obrazów – księżyca i wpadającego w wodę kamienia – autor przenosi nas w zupełnie inne miejsce i czas, być może na początek całej intrygi. Ze statycznego, niedomówionego otwarcia przechodzimy do akcji właściwej, od razu dostając wzorcowo budowane napięcie z zastosowaniem gatunkowej kliszy. Deszczowa noc, obok uderza piorun. Główny bohater stoi na gzymsie budynku i właśnie ma dokonać kradzieży obrazu. Tak zarabia na życie. Coś jednak idzie nie tak, padają strzały, a on znika. Przenosi się do innego świata, w którym prawdziwe problemy dopiero się zaczną. Po kilkunastu pierwszych stronach (ale po części także biorąc pod uwagę użyte na okładce motywy) spodziewamy się historii typowo sensacyjnej, awanturniczej, przygodowej, ze złodziejem i dziełami sztuki w roli głównej, tylko dla większej efektowności ubranej w klasyczny kostium SF. Im dalej jednak w światy równoległe i retrospekcje, tym bardziej robi się dziwnie. Zakładany odgórnie motyw główny brawurowych kradzieży między światami praktycznie od razu odchodzi w cień, wyzyskując po kolei wątki romansowe, kryminału w stylu noir, teorii spiskowych, tajnych rządowych projektów, naukowych twierdzeń, historycznych wykładów, niecodziennych zjawisk, ludowych wierzeń i metafizycznych doznań. A wszystko to opowiedziane w stylu klasycznych produkcji fantastycznonaukowych z przełomu wieków i tożsamych gatunkowo seriali telewizyjnych. Ta szczególna „skłonność” autora (nie wiem, czy zamierzona) bardzo mocno wpływa na plastyczność świata przedstawionego i oryginalność tytułu, które nawet bardziej niż w treści przebijają w warstwie wizualnej komiksu.

Specyficzny styl rysunku Smitha, opierający się na łączeniu na pół realistycznej kreski z niestandardowymi proporcjami postaci, które tutaj wyglądają trochę jak przerośnięte dzieci, podbija wspomnianą wyjątkowość, a przez to i oniryczność/odrealnienie opowiadanej historii. Można nawet powiedzieć, że jest ich głównym nośnikiem. Podobnie jak zaproponowane przez Steve’a Hamakera kolory – bardzo wyraziste, w większości dobrane z podstawowej palety barw, nie wybijające tym samym z dynamicznie prowadzonej narracji, miejscami budowane też na zasadzie kontrastu, jasno dzielącego poszczególne elementy w kadrze. Komiks co prawda oryginalnie był czarno-biały, i pewnie w tej wersji zupełnie inaczej byłby odebrany (z większym naciskiem na jego elementy typowe dla konwencji noir), jednak zbyt cenię tę konkretną, zakodowaną w obrazie i barwach niesamowitość oraz odkurzony z VHS czar, żebym zastanawiał się w ogóle nad słusznością podjętej przez autora decyzji. Właśnie to, w połączeniu z filmowym kunsztem kadrowania, prowadzeniem narracji klatka po klatce oraz ze świetnie oddanymi emocjami postaci, sprawia, że „RAPP” urasta do rangi rozrywki na naprawdę wysokim poziomie. Radziłbym jedynie potencjalnym czytelnikom szybko podążać za akcją, ponieważ zbyt długie zatrzymywanie się na poszczególnych scenach i analizowanie aż nadto charakterystycznej kreski Smitha może popsuć całą przyjemność z lektury. Wspomniana filmowość, sposób budowania opowieści przez obrazy, energiczna, ale i niepozostawiająca wiele miejsca wyobraźni linearność narracji są stworzone bowiem do szybkiego odbioru w czasie rzeczywistym – podobnie jak film angażują emocjonalnie, nie dając możliwości odcięcia się od przeżywanej na ekranie rzeczywistości. Warto zatem wygospodarować sobie przed lekturą trochę więcej czasu, aby poznać całą historię za jednym podejściem.

A nie będzie to wcale takie trudne, bo Smith bardzo dobrze wie, jak utrzymać uwagę czytelnika przez większość swojej historii i jak budować napięcie, rozładowując je tylko po części, partiami, aż do samego końca. W całej tej narracyjnej bombie mogą zatem trochę dziwić zbyt długie miejscami wykłady na temat życia i pracy Nikoli Tesli, które skutecznie rozbijają płynność fabuły. Postać serbskiego wynalazcy jest już na tyle znana wszelkim nerdom i połykaczom popkulturowych wytworów (jest coraz szerzej wykorzystywany w filmach, literaturze czy komiksach), że tego typu nadpisywanie informacji zamiast porządkować treść, przeszkadza w jej samodzielnej interpretacji. Szkoda, że Smith w tej części swojego komiksu nie znalazł odpowiedniego balansu, że nie potraktował tych suchych faktów jak niektórych wątków ­– z zamysłu niedopowiedzianych, logicznie podziurawionych czy zajawionych np. tylko po to, by zbudować z nich później sugestywny finał. Tak jest chociażby z casusem Boba Dylana, lekko przerażającą niemą dziewczynką czy też problemem liczenia się z konsekwencjami eksperymentów, przekraczającymi granice światów równoległych. Tak jest również i z głównym bohaterem, życiowo pogubionym, niedoskonałym, a przez to bardzo ludzkim, którego tak do końca nie da się ani polubić, ani też odrzucić. Jego motywacje są zrozumiałe, ale działania już mniej ­­– trochę chaotyczne, rozchwiane i w pewnym stopniu niekonsekwentne. Momenty, w których rozprasza się kolejnymi flirtami czy wizytami w barach, co rzekomo dobrze wpływa na jego samopoczucie po skokach (dryfach), wielokrotnie kończą się dla niego źle (to cecha tak typowej dla nas autodestrukcji, uaktywniającej się szczególnie w sytuacjach trudnych).

Pełną przemianę bohatera – zgodnie z zasadami – obserwujemy w trakcie narracji, widzimy dokładnie, jak autor coraz bardziej wartościuje jego działania, oczyszczając jego nie do końca właściwą postawę i sprawiając, że na końcu praktycznie siedzimy w jego skórze. Chyba dla wszystkich uczucie wyrwania się z matni własnych ograniczeń czy niszczycielskiego wpływu innych ludzi jest ekstatyczne, a Jeff Smith w opakowaniu fantastycznej, awanturniczej i zarazem nadspodziewanie romantycznej przygody oferuje nam właśnie takie katharsis. Ten romantyzm, zawarty także w inicjale bohatera (Romantyczna Afera z Prędkością Ponaddźwiękową), chyba nawet bardziej niż naukowe ambicje czy moralne wątpliwości napędza całą intrygę komiksu. Gdyby nie on, ta opowieść wyglądałaby zupełnie inaczej. Ale to już problem innego, równoległego świata.

 

„RAPP. Zaginione dzienniki Tesli”

Scenariusz i rysunek: Jeff Smith

Egmont

2018

W imieniu redakcji dziękuję Wydawnictwu EGMONT za egzemplarz recenzencki.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry