Wyszukiwanie

:

Treść strony

Kino

JE SUIS INTERSTELLAR

Autor tekstu: Piotr Buratyński
01.02.2015

W przestrzeni kosmicznej nikt nie usłyszałby mojej opinii. W przestrzeni pustej, zimnej, przygniatającej samotnością, ze śmiercią czyhającą na wyciągnięcie ręki. W przestrzeni, w której strach paraliżuje, a widok błękitnej planety wzrusza. I rozedrgany unosiłbym się w takim śmiesznym kombinezonku, i sobie myślał o tych głębokich słowach Buzza Aldrina: „Piękny widok... wspaniałe pustkowie.” I wtem (!) na momencie, jak pragnę zdrowia w życiu, cały urok wzniosłej, romantycznej chwili szlag by trafił. Bo bym sobie przypomniał nowy film Christophera Nolana. Dlatego zabezpieczam się na zaś, tak na wszelki wypadek gdyby jutro świat miał przestać istnieć. Przeleję żółć tym filmem wyprodukowaną z kosmicznej metafory wstępu w złą wariację na temat recenzji. Wydrukuję ją. Włożę do butelki po szampanie Michel. Wrzucę do Wisły. Ta popłynie ku północy. Minie Tczew. Wpłynie do zatoki Gdańskiej. Pohula po Bałtyku, aż w końcu rozbije się o skaliste brzegi wyspy Fårö. Udręczona, strindbergowska zjawa Ingmara Bergmana sięgnie po flaszkę, wyciągnie stroniczkę, przeczyta i powie: „Tystnaden…” A ja właśnie nie będę milczał, Panie Bergman. A ja nie będę milczał, Panie Kosmosie. I proszę mi później nie bagatelizować, że to tylko film, że to rozrywka, i proszę mi tu nie robić sobie jaj z pogrzebu. Nie hitchcockować mi tu pod włos! Nie no prośba, ile my mamy lat? Kino około 120. Tymczasem „Interstellar” to film młody i już zły. Zły moralnie, światopoglądowo. Tak samo jak stare, dobre „Narodziny narodu” D.W. Griffitha. Bo nowy film Nolana to nie jest, jakby chcieli co poniektórzy, nowa „Odyseja kosmiczna: 2001” (nie pamiętam, kto to napisał, ale znajdę Cię). To są  właśnie „Narodziny narodu”.

„Interstellar” to film zrealizowany taktyką spalonej ziemi. Gdy już coś zachwyci, to twórcy tak to upodlą, zeszmacą, że ja, widz, tracę grunt pod nogami. I ten ochłap intelektualny, który mi się zostawia niestrawny jest. Nie wiem, czy na nim stać, czy go jeść… Armii swojej nim nie wykarmię. A nawet po oficersku bym się wstydził, bo to mięsiwo takiej jest jakości, jakie serwowali na Pancerniku Potiomkinie. Więc staję na nim, a tu nagle kopie mnie w plecy Matt Damon – jedyny mieszkaniec lodowej planety. Więc spadam w jakąś czarną dziurę niczym ten prawdziwy detektyw, co nam tam ten świat ratuje. I lecę poprzez stereotypy, patriarchaty, faszyzmy, seksizmy, wykluczenia, kapitalizmy i inne wymiary kultury zastępujące nam czas  i przestrzeń. Spadam i mijam po mej prawicy szlochające wizerunki René Girarda, Karola Dickensa, Stanley Kubricka i Carla Junga. Po lewej natomiast śmiga niejednoznaczny grymas Baudrillarda, który pyta pośpiesznie: „Piotrze, dlaczego nigdy nie przeczytałeś tej mojej książki o Ameryce? Teraz byś nie marudził.” Na złość mamie odmrażam sobie uszy. Ale co by jednak nie mówić: dobry duch znanego skrzypka A. Einsteina czuwa nad „Interstellarem”. On pozwolił, by trzy godziny tego seansu minęły niczym minut piętnaście. No, może dwadzieścia. To jest właśnie urzekająca moc bzdury, to jest to, co mnie wzdryga, gdy palcem w klatkę trąca mnie Hitchcock i mówi: „Spokojnie, TO TYLKO FILM!”. Oj, Alfredzie, Twoje surrealne bajki byłby bardziej świadome niż ta audiowizualna panspermia. Nolan w swoim najlepszym filmie, który okazuje się jego filmem najgorszym, ubiera Dänikena w mundur SS od Hugo Bossa, każe schować mu się w polu kukurydzy i pilnować. A ja oglądam, jak podstępnie ideologia w tym przebraniu zjada film niczym kukurydzę następujące choroby: zgorzel siewek, fuzarioza, omacnica.

Szkoda, że Gagarin się tak dobrze rozglądał po tym kosmosie, że stwierdził, że Boga nie zauważył. Bo chciałbym Stwórcy jednak w tym miejscu podziękować. Za to, że jest to jednak film bez ambicji, który za 50 lat obejrzę z taką przyjemnością, jak sci-fi z lat 50-tych. Bo w tamtych filmach bawi mnie ratowanie metafory poprzez wyciąganie jej z gnoju, a nie wpychanie jej weń, jak to się robi za mych czasów. Za to też Panu Bogu najwyższemu dziękuje, że Nolan nie jest prorokiem tylko przeciętnym realizatorem. Kończę podłości i w tym momencie solidaryzuję się z twórcami. Współczuję im, zapalam świeczkę. Bo gdyby „Interstellar” był religią to byłby też zaraz niezłym rysunkiem na okładce „Charlie Hebdo”.

Jest taka scena w „Spotkaniach na krańcach świata” Herzoga, w której zwiedzamy zamarznięte tunele Antarktydy. W nich to naukowcy- ironiści umieścili coś, co może pozostać po naszej cywilizacji. Kiczowate pocztówki, popcorn i rybę. Miecznika chyba. I ja to szanuję – jak powiedziałby nieco flegmatycznie nasz menażeryjny Kosmiczny Bastard. Dorzuciłbym tam też DVD „Interstellara”, żeby dopełnić ten absurdalny kolaż naszej spuścizny. Gdy tunel odkryją jakieś obce cywilizacje czy jakieś inne wersje Ciebie lub mnie (rodem na przykład z houellebecquowskiej wyobraźni) obejrzą ten film. Obejrzą go, zajadając się popcornem, stosując pocztówki z Luwrem jako podkładkę pod kosmiczne piwo i głaszcząc skostniałą, martwą rybę niczym kota spoczywającego na ich kolanach pomyślą: „Oni siebie nienawidzili”. Ja też. Nienawidzę ludzi.

 

Piotr Buratyński

 

„Interstellar”

reż. Chirstopher Nolan

2014

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry