Wyszukiwanie

:

Treść strony

Felietony

WINYL MIESIĄCA: Wiosenny przegląd płytowy

06.05.2018

Poważnie bałem się, że Naczelny będzie na mnie krzyczał. Dostałem deadline i się nie wywiązałem. Trochę wstyd, ale wiedziałem, że w tym zestawieniu nie może zabraknąć płyty, która do mnie leciała ze Zjednoczonego Królestwa. Ale o tym za chwilkę.

Przegląd zacznę od debiutu, który - choć liczy sobie już ponad rok - w mojej świadomości pojawił się dopiero teraz. Projekt Me and That Man przeszedł troszkę bez echa przez nasz kraj, być może głównie z powodu pomysłodawcy tego przedsięwzięcia, który nad Wisłą cieszy się dosyć ciekawą renomą, a jego występy są bojkotowane przez partię rządzącą. Mowa o Adamie Darskim, szerzej znanym jako Nergal, gitarzyście i wokaliście bardzo popularnego i szanowanego za granicą death metalowego Behemotha. W ostatnich czasach zauważyłem trend, któremu ulega wielu artystów, a prowadzi on do wielu nowych interesujących projektów muzycznych. Wiadome jest, że muzycy metalowi fascynują się innymi gatunkami, nie można się przecież zamykać na jeden typ. Często więc te poboczne projekty odskakują zupełnie od tych głównych. Do swojego Nergal zaprosił nie kogo innego, ale Johna Portera, legendarnego już walijskiego gitarzystę, na stałe mieszkającego w Polsce. Efektem ich pracy jest album „Songs of Love and Death”, mroczny folk w klimacie najlepszych dokonań Nicka Cave’a. Płyta jest bardzo zgrabna, zróżnicowana gatunkowo, czuć tu wyraźne fascynacje bluesem oraz country, ale Nergal nie bał się wmieszać w to wszystko cząstek swojej czarnej duszy, fascynacji satanizmem i śmiercią. Płytę zaczyna więc hymn „My Church is Black”, ale znajdziemy na niej również takie tytuły jak „Cross My Heart and Hope to Die”, „Better the Devil I Know” czy „VooDoo Queen”. Nie jest to jednak w żaden sposób próba zagrania black metalu na gitarach akustycznych! Kilka utworów zostało napisanych przy współpracy obu panów, kilka napisał sam Porter. Jeżeli Adam Darski chciał udowodnić światu, że umie grać na gitarze i że umie śpiewać, to udowodnił. Tak niszowa rzecz musiała zostać wydana na winylu i tutaj również nie było pudła. Kilka wersji kolorystycznych, innych na Europę, innych na Stany. Udało mi się zdobyć złoty winyl z czarnymi plamami. Bardzo zgrabnie wytłoczony krążek. Okładka typu gatefold z grubego matowego kartonu, wkładka z tekstem i absolutnie bezbłędnym zdjęciem Nergala z Porterem. Bardzo udany projekt i świetny debiut. Czekam na ich następne słowo.

Pozostając w klimacie folku, przenieśmy się za ocean, gdzie na początku marca swój debiut wydał Matthew Caleb Flamm. „Reservations” jest pierwszym albumem długogrającym sensu stricto. Nagrał on i posłał w Internet setki piosenek, ale po raz pierwszy część z nich została złożona w całość i co więcej wytłoczona w fizycznym obiekcie, jakim jest płyta winylowa. Czasami jest tu wolniej, czasem trochę szybciej, ale wciąż jest gdzieś z nami klimat Boba Dylana czy Johnny’ego Casha. Nie zrozummy się źle, „Reservations” jest bardzo osobistym nagraniem i brak mu trochę rozmachu dwóch wymienionych wyżej legend, ale sam trzon tej muzyki, jej podstawa, jest ta sama. Ballada.

Matt napisał cały materiał sam, nagrał u siebie w domu, zaczynając od gitary i wokali, dodając później linię basu, kończąc na elementach gitary elektrycznej. Wciąż niepewny siebie wysłał materiał do masteringu, spodziewając się w odpowiedzi rady zabrania się do dalszej pracy nad warsztatem, ale stało się inaczej. Mam mały problem z samym wydawnictwem. Czarna płyta wytłoczona została bardzo ładnie, ale nie do końca podobają mi się jej etykiety. Czarno-biały nadruk twarzy stworka w stylu anime. Podobny rysunek znajduje się na rewersie okładki. Sama zaś okładka jest niesamowita. Zdjęcie z lat sześćdziesiątych przedstawiające parę przy automatach w Las Vegas. Jest w nim coś bardzo osobistego, jakaś tajemnica, do której nie mam dostępu. Sposób, w jaki on patrzy na nią, czy też coś w jej uśmiechu? Spędziłem więcej czasu, gapiąc się na tę okładkę niż przy wielu innych wydawnictwach. Tym bardziej mam pewien dysonans między tym zdjęciem a tyłem okładki. Całe wydawnictwo jest bardzo osobiste i mam wrażenie, że i tu jest to pewna forma żartu, którą zrozumieją tylko najbliżsi artyście znajomi. Matta nie ma w żadnych social mediach, jedynym miejscem, gdzie można znaleźć jego prace i wesprzeć je kilkoma złotówkami, jest BandCamp.com, do którego was serdecznie odsyłam, bo „Reservations” jest muzyką wyjątkową.

O Emile’s Telegraphic Transmission Device pisałem już na łamach „Menażerii”. Dokładnie w dniu, kiedy to Naczelny zadał mi deadline do wysłania mu gotowego tekstu, Dan Williams z brytyjskiego synth popowego duetu wysłał mi wiadomość, że pozwolił sobie wysłać mi swój nowy album. Bardzo chciałem zamieścić troszkę informacji o nim w tym przeglądzie, więc czekałem… Jest to już piąta studyjna płyta tego muzyka, o poprzedniej pisałem w lipcowym numerze, rozpierała mnie wtedy duma, bo Dan zamieścił mi podziękowania na okładce. Nie recenzowałem jednak samej muzyki. „Adoration, Lust, Condemnation & Mistrust” było mrocznym materiałem. Czułem pewien żal czy też gorycz płynącą z kompozycji Dana, nie byłem do końca przekonany do tego albumu. Trochę się go bałem. Jestem fanem Emila i jego maszyny transmisyjnej, ale miałem przez chwilę wrażenie, że Dan się gdzieś zagubił, że wszystko zaczęło już brzmieć tak samo. Czekałem więc na nowe wydawnictwo trochę zestresowany. Dzisiaj mogę powiedzieć, że „Lost in Ether” jest najlepszym dokonaniem Emile’s Telegraphic Transmission Device. Muzyka jest delikatniejsza i bardziej złożona. Jest w niej wiele smaczków do odkrycia. Kiedyś się mówiło „koronkowa robota”. Dan wplótł też w nią sample nagrań NASA, między innymi z pozdrowienia z planety Ziemia, czy też cytaty niedawno zmarłego Stephena Hawkinga. Całość jest bardzo równa, choć miejscami bit jest mocniejszy, a czasami jest to wręcz ambient. Dan wciąż buja głosem inspirowanym new romantic, ale główną różnicą jest to, że po raz pierwszy nikogo nie udaje. To już nie jest synth pop, który porównuje się z innymi. To jest Emile’s Telegraphic Transmission Device. Mam ogromną nadzieję, że będzie to album przełomowy, który przyniesie duetowi sławę. Fantastyczna płyta! Mam okazję recenzować ją przed oficjalną premierą, która wypada na czerwiec! Czekajcie, bo jest na co czekać!

Na sam koniec chciałbym opowiedzieć wam o nowym wydaniu muzyki do „Władcy Pierścieni”, wydanej na czerwonym winylu, na pięciu płytach, w pięknym boksie, z wieloma fotosami i innymi dodatkami. Ale wam nie opowiem, bo koszt tej przyjemności to prawie dwieście euro, a kopii promocyjnych nie przewidziano. Może znajdę sponsora, który mi to sprezentuje, bo mój budżet jest ograniczony. Beatlesi sami się nie kupią.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry