Wyszukiwanie

:

Treść strony

Felietony

regulator kwasowości

„Co Pan zrobił? Zaparkowałem.”

Autor tekstu: Barszcz Błaszczyk
23.07.2014

[Rzecz dzieje się w siedzibie Straży Miejskiej.]

Już tylko próg przekroczyłem i zatrzasnęły się wrota, gdy rzuciły mi się prosto w oczy czarne jak śmierć krótkofalówki ustawione w rządku za szybką, w wojskowym szeregu. To pierwszy bastion, a oto blanki sterczące z niewysokiej baszty – antenki jak kopie rycerskie, mierzące prosto w moje serce. Ale po chwili... Nie, czekajcie, to jakieś grubsze centrum dowodzenia jest; Jestem w mózgu, w centrum świata i projekcie pod kryptonimem "putin".

I oto wychodzi do mnie zza drzwi zblazowana lub gardząca matrona w uniformie. Podejrzewam (hmm... raczej chcą abym podejrzewał i drżał z miejsca), że to ona zarządza tymi wszystkimi rozgrzanymi do czerwoności, sterczącymi antenami! Sama, samiuteńka! Matulo, Terminator?!

Są jak figury szachowe gotowe do ataku; Dokarmia te konie, konserwuje wieże, masuje gońcom łydki, a pionkom dodaje pewności siebie, zachęcając, by, gdy tylko ujrzą hetmana, rzucały mu się do szyi jak białe króliczki Monty Pythona.

Kobieta wyszła do mnie z baszty, a ja przywitałem się najgrzeczniej, jak potrafię i zadałem pytanie: "Gdzie jest pokój nr 14 ?". I usłyszałem zatrważającą odpowiedź – jej słowa jak cegły budowały wokół mnie matnię na wzór tej przepastnej murowanej studni z reklamy tabletek na ból głowy... Nie miałem ich teraz przy sobie.

 

"NIE MA TAKIEGO POKOJU."

 

>beton<

 

>ściemnienie<

 

O kurwa, myślę sobie, znów to samo, najpierw nie było takiego pociągu z Lublina do Warszawy, teraz po raz kolejny sfałdowała mi się rzeczywistość i szukam czegoś, czego nie ma.

"To ja pani pokażę" i sięgam do plecaka, a ona nawet nie drgnie powieką, taka jest pewna, bo wie, że nawet gdybym wyjął gnata albo granat, jej wpatrzone we mnie, czarne dobermany rozszarpią mnie, nim cokolwiek odpalę. No i miała, skubana, rację, bo wyciągam tylko karteczkę i nie jest to bynajmniej palący potwory pergamin ofuda Czarodziejki z Marsa.

 

Nie ma pokoju, ale mam czekać. Czekam więc w niepokoju. Siadam na krzesełku, jednym z niewielu, a przede mną tylko schody w nicość, w świecącą ciemność. Schody donikąd, w zatracenie lub w niewiadomą. Czekam, byłem pierwszy, lecz po chwili, cóż ja widzę, sukcesywnie zaczynają napływać za mną, wlewać się tutaj zagubione owieczki. Wpadają jedna po drugiej, to jakiś obłęd, a wpadają tak jakby bardzo tego nie chciały, jakby je kto tu wpychał i hamują tuż przed pyskami tych monty-pythonowskich krótkofalówek. Jakby kto uniósł śluzę i napływają puszczani co dziesięć sekund narciarscy biegacze. Bo to przecież, no co tu dużo mówić - "obywatele na medal", nie? I co znamienne – każde z nich trzyma w dłoni z psiej gardzieli wyjętą, tę lichą karteczkę z taniego papieru, na której oczywiście nie widnieje żaden Pokój. Tylko jedna wielka niewiadoma propaganda i przegrana. Zaraz odpokutujemy, zaraz zabiorą nam na chleb, a zupa będzie dzisiaj bez trampka, same skarpety i sznurówki.

Wrażenie jest jednoznaczne: Każdy z nas coś przeskrobał, a kobieta z izdebki nami gardzi. Ofiary losu, pieprzeni buntownicy, niszczyciele systemu, zapłacicie za to! Siedzę i zastanawiam się też, czy przygląda mi się z góry jakieś Oko Czarnego Kruka, wielkiego jak twój stary. I kiedy właśnie zaczynam powoli unosić wzrok w tajemniczy róg nade mną...

 

Na szczycie Golgoty pojawia się Niebieski Jeździec. Der Blaue Reiter! Wiatr rozwiewa blond włosy, a trąby dudnią zza niematerialnej kotary trzynastego wymiaru. Jestem wzywany na górę, Boże! Młoda kobieta w uniformie – Jezu, to pułapka – wilk w owczej skórze! Zagina cyklicznie palec wskazujący, zachęcając mnie, bym szedł, bym szedł, bym szedł, jak nieświadoma ryba płynąca na śmierć w stronę wijącego się robaka. Idę, wiatr szumi w uszach, krok za krokiem obtaczany we mgle, na chorych kolanach, taszczę swój Krzyż z wybrakowaną mazią od salt z przeszłości, które skakałem po to, by niszczyć krótkofalówki. Ale dziś okazało się, że krótkofalówki na to kładą antenkę.

 

Na górze wiem już, że to wcale nie był koniec świata, lecz tylko horyzont. Idziemy teraz do następnego, by w połowie jednak wpaść do gabinetu. Jak w dziurę! "Zamknąć?", "TaK" odpowiada, a "K" jak "Kuźwaaaaaa" niesie się w mojej głowie echem.

 

Po przyzwoleniu siadam, oddycham i myślę, że znajdujemy się teraz w miejscu, gdzie kończy się tęcza. Tylko tego garnca ze złotem jakoś nie mogę wypatrzeć. Może pod tamtym biurkiem przy oknie, myślę i trochę się przechylam, ale tylko troszkę, by nie dać po sobie poznać, że wiem wszystko, że ich przejrzałem, że to ta Baza, z naciskiem na "ta", miejsce, przed którym drżą 9-letnie jedynaki w swoich dużych, tak bardzo, mamo! tato!, zbyt dużych!, pokojach z ubraniami na wieszaku, przywieszonym na sznurku do kaflowego pieca, z którym tworzą w mroku kontur godżilli. To ta Baza, a ja walczę. Mam jajka w plecaku i pomarańcze.

Po spisaniu danych, przychodzi czas na mój ruch. Rozpoczynam pionem z E2 na E4 i szybko zyskuję przewagę. Teraz bergmanowska Śmierć się broni i zgodnie z moim planem, rozrysowuje mi coś na kartce, jakieś kwadraciki, kółeczka, łódeczki (może podświadomie gondola w Wenecji?), zatoczki. Nie słucham, szukam garnca. I nagle pada pytanie, takie pytanie jakby zwątpienie trochę, a nawet bardzo jak zwątpienie: "Nie wiem, czy Panu wytłumaczyłam(?)". Nieee!, nie wytłumaczyłaś, bo dobrze wiesz, że mam rację świętą jak woda, że tamto miejsce parkingowe to komunikacyjny absurd i to, co teraz mówię, rozświetla mrok, wypalając wszystkim wampirom z okolicy dziury w głowie i robiąc im z mózgu szwajcarski ser. Dziś mam przewagę, dziś mszczę się za przeszłość waszych kolegów z policji! Dziś nie będę musiał kopać śmietnika i nienawidzić gapiów, którzy, byłem wtedy przekonany, gdyby tylko dać im zgniłe jabca, zaczęliby naparzać do siebie, zdrajcy i manipulatorzy, schizofreniczni społeczniacy, starzy, stereotypowi popaprańcy.

 

Już odpuszczam, czas na pokorę, wycofuję laufra, nie potrzebuję zrozumieć, bo jak ogonek rybki akwariowej wystaje jej już z ust zbitka słów "dziś tylko pouczenie". Wiem, wyczytałem to z jej oczu. Portfel uratowany, więc i wycieczka na podbiegunowe kółko i jeszcze niejedna sztuka teatralna stoi otworem. Niech żyje teatr! Niech żyje!

I choć wiedziałem już w trakcie, że to nie koniec, lecz początek tęczy, co strzeże jej kobieta, z którą mógłbym przegadać kilka wieczorów, a każde walczyłoby wtedy zaciekle i z pasją o dojście do głosu jak przed chwilą (bo patrzę też na ludzi w kontekście możliwości tworzenia z nimi ciekawych relacji energetycznych, niźli na rolę, jaką zajmują w społeczeństwie), to jednak rzucam na wychodne, bawiąc się kontekstem "Garnec jest w szafie". Błysk w jej oku świadczy, że zgadłem hasło; Pod dobermanami otworzyła się zapadnia i drogę do wyjścia mam otwartą.

No, prawie: jeszcze tylko w dobrą stronę korytarza skręcić po wyjściu, bo zapomniałem, że nie mam orientacji.

Na dole czekali mnie jeszcze tamci ludzie z karteczkami, niewinni, jedni biali, inni zieloni, nie jedli śniadania, bo już oszczędzają i pyta mnie jeden "i jak?", a ja mu na to, że lepiej być nie mogło. Po wyjściu wyjmuję spod płaszcza dyktafon i kończę nagrywanie. Tym razem byłem przygotowany.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry