Wyszukiwanie

:

Treść strony

Przejazd

Lewanter

Autor tekstu: Andrzej Kilanowski
Ilustracja: Andrzej Kilanowski
12.09.2015

Kiedy tamtego roku wsiadaliśmy całą trójką do samochodu, musiały być to ostatnie chwile,  w których potrafiliśmy swobodnie zajmować tak małą przestrzeń. Wtedy jeszcze paliła przy nas, a nie tak jak teraz, wymykając się na balkon w swetrze zarzuconym niedbale na drobne ramiona. Jeżdżenie samochodem nie dawało jej żadnej przyjemności i nawet na krótkich trasach musiała koić nerwy kilkoma papierosami marki Caro. Kilka lat wcześniej została wdową i tylko życiowa konieczność spowodowała, że w ogóle siadła za kółko. Wcześniej robił to tylko ojciec. Pamiętam, jak jeszcze przed uruchomieniem silnika wciska guzik zapalniczki i po chwili ostrożnie podnosi ją do ust, a rozgrzany czerwony pręcik rozpala tytoń z krótkim, stłumionym sykiem, jak gdyby przypalano owada. Ile miała wtedy lat? Czterdzieści dwa? Trzy? Obok niej moja siostra, zamyślona i nieobecna. Za chwilę ustawi w radiu jakąś stację, a potem będzie milczeć całą drogę. Patrzę na nie z enklawy tylnego siedzenia, czujny i podekscytowany. Są w moim życiu szalkami wagi, więc zajmuję miejsce dokładnie pośrodku, jakby od tego zależała równowaga naszego wspólnego losu.

Domek letniskowy, do którego jeździliśmy, wyłożony był jasno lakierowaną boazerią z wąskich desek i stanowił miejsce kultu.  Na kominku, w centralnym miejscu salonu, stało zdjęcie Adama – zmarłego męża mojej ciotki. Pietyzm, z jakim miała ona zwyczaj odzywać się do fotografii, zamienił tę niewinną pamiątkę w relikwię domowego bóstwa. Nawet po śmierci mężczyzna ten stanowił centrum jej życia. Ciągle czujny, obecny i niedościgniony w swoich cnotach, o czym częstokroć nam przypominano. Zachowanie to było tak sprzeczne ze sposobem, w jaki nasza matka wspominała ojca, że wywoływało to u mnie wręcz fizyczną odrazę. W naszym domu nie wisiały na ścianach jego fotografie i, poza obowiązkowym odwiedzaniem grobu, właściwie o nim nie mówiliśmy. Jego śmierć położyła cień na naszym życiu. Pozostała pustka, którą mama starała się nam zapełnić, w domu ciotki zaś pustkę tę eksponowano, z lubością mierząc jej rozmiary i głębię. Ukoronowaniem tej czci była właśnie owa fotografia – wielkoformatowa odbitka przedstawiająca ciemnowłosego, przystojnego mężczyznę, wykonana w czasach, których nie mogłem pamiętać. Często przypatrywałem się jej, choćby tylko po to, by zobaczyć, jakie uczucia to we mnie wywoła. Podziwiałem go, kiedy żył. Był postawnym facetem o niskim głosie i szerokich barach. Kiedy uczyłem się pływać, bez pytania zaniósł mnie na głęboka wodę i puścił, a gdy zacząłem wierzgać i drzeć się w niebogłosy, po prostu podniósł mnie jedną ręką i zaniósł na brzeg jak kociaka. Poczułem podziw przemieszany ze strachem, a wszystko to w wyniku spotkania z górująca nade mną siłą. Jaka przepaść dzieliła go od mojego ojca, tego schorowanego, starszego mężczyznę o powolnych, delikatnych ruchach! A jednak obaj już nie żyli powaleni przez własne serca, najwidoczniej tak samo słabe i zawodne.

Zdarzało się, że ciotka, widząc mnie wpatrującego się w zdjęcie, powtarzała, że jestem teraz jedynym mężczyzną w domu. Bez wątpienia robiła tak, żeby mi schlebić, ale ja odbierałem te słowa bardziej jako okrutną kpinę niż zachętę. Jakże miałbym zająć miejsce tego greckiego herosa? Ja – tchórzliwy, niski dziesięciolatek o dziecięcych dłoniach i pulchnej, krągłej buzi.  Niegotowy, słaby, niezaradny, przygnieciony brzemieniem obowiązku, potęgowanego przez obecność starszej siostry i kuzynek.  Mężczyźni odeszli, zostawiając mnie w stanie permanentnego niedokończenia. Bez wskazówek, bez indiańskiej inicjacji w dorosłość, bez rytuału przejścia. Zostałem brutalnie osamotniony i skazany na towarzystwo kobiet nieustannie zawiązujących między sobą głęboką siostrzaną więź. Przed snem słyszałem, jak oddychają nocnym szeptem, przekazując sobie tajemnice i sekrety, podczas gdy moje istnienie ciągle jeszcze obracało się wokół samotnych, dziecinnych gier rozgrywanych w świecie własnej wyobraźni. Szanse nie były wyrównane. Sam jeden przeciwko matkom i córkom. Miesiączkom, menopauzom i sztukami dobierania właściwego rozmiaru stanika. Półki w łazience dosłownie uginały się od kosmetyków, wacików i specyfików na trądzik, który rok w rok nawiedzał dom jak czarna śmierć. Zapach łazienki był dla mnie nie do zniesienia; zbyt mdły, zbyt ciepły, gdzie wilgoć frotowych ręczników miesza się z alkoholem perfum, a wszystko to żyje własnym rytmem rozkwitu i gnicia,  podtrzymywane w alchemicznym procesie, którego nie byłem w stanie zgłębić. Widziałem, jak dziewczyny oddalają się ode mnie i nie chodziło tu wyłącznie o sferę ciała, ale przede wszystkim ducha i myśli. Na moich oczach odkrywała się przed nimi tajemnica. Naiwna i do głębi fałszywa, a jednak, w owych zalążkach nastoletniości, prawdziwa i uskrzydlająca jak wszystko, co niewinne. Cóż innego mogło przynieść im, czternastoletnim kobietom, długie, beztroskie, lato, jeśli nie nieskończony dramat, ból i radość pochodząca z samego jądra życia? 

Przez te kilka lat naszym wakacyjnym królestwem była wypoczynkowa miejscowość nad Zalewem Koronowskim, gdzie, jak grzyby po deszczu, wyrosły zakładowe domy wczasowe, a wraz z nimi letnie dyskoteki i smażalnie ryb, plaże poprzecinanie niskim, iglastym lasem, piaszczyste drogi, wypożyczalnie kajaków, jachty bujające się sennie przy czerwonych bojach i namioty z wojskową grochówką, innymi słowy wszystko to, czego zapragnąć mogła polska rodzina robotnicza w ostatnich dekadach XX wieku. Wśród wykwitów tego dobrobytu prym wiodły związkowe ogródki działkowe, z prostym podziałem na prostokątne, stykające się plecami parcele, na których spracowani mieszkańcy Bydgoszczy i okolic budowali latami swoje małe azyle z pustaków, impregnowanego drewna i blachy falistej. Wszyscy znali wszystkich, a że ziemie wykupiły swego czasu prawie wyłącznie młode małżeństwa, te miniaturowe osiedla zapełniły się niebawem sporą liczbą dorastających dzieci skupionych, chociażby z braku alternatyw, w solidną i zintegrowaną grupę, na tyle liczną, by swobodnie mogły zawiązywać się wewnątrz niej koalicje oraz nieuchronnie; pierwsze zakochania i romanse. Scenerią dla większości z nich był blaszany budziak działkowej świetlicy. Surowe, duszne pomieszczenie z dwoma stołami do ping-ponga i płaskimi lampami jarzeniowymi, do których światła lgnęliśmy nocą jak ćmy. Spędzaliśmy tam długie, puste godziny, śpiewając, przekrzykując się nawzajem, odchodząc w mrok i wracając, zupełnie bez celu bądź z celem znanym jedynie znudzonej nastoletniej duszy. Chłopcy i dziewczyny. Seks nienazwany, ale obecny. Czający się w ciemności. Pocałunki jeszcze niezdarne, a mimo to gorące jak asfalt. W tym wieku rozpiętość kilku lat, a nawet miesięcy stanowi niezmierzoną przepaść, więc mnie, najmłodszemu z grupy, doświadczenia te były zgoła niedostępne, ale istnienie ich przeczuwałem w sposób bolesny i namacalny, przede wszystkim w postaci strachu o siostrę, która na moich oczach, porzucała dzieciństwo i oddalała się w nieznane, gdy tymczasem ja chciałem tylko złapać ją, być blisko i nie pozwolić, by odeszła.

Dzieje się tak rok w rok, póki tamtego lata sam nie odchodzę i nie znikam w pierwszym nastoletnim zakochaniu, niespełnionym i doskonale platonicznym, w którym pożądanie miesza się w równych proporcjach z nabożnym podziwem, a uczucia nowe i zaskakujące pływają wewnątrz człowieka jak rozgrzana magma. Dziewczyna jest starsza. Czy nie chodzi już do liceum? Tak... mądrość i dojrzałość biją z każdego jej słowa. To musi być jakieś bydgoskie liceum, a więc prawie Nowy Jork albo Londyn, coś zgoła niewyobrażalnego!  No i ten śmiech.  Czysty, niebiański. Mój Boże! Przecież ona zmywa ze świata zło samym tylko sposobem, w jaki wkłada kciuk za tylną kieszeń swoich krótkich jeansowych spodenek. Ma długie, kręcone, kasztanowe włosy, zawsze rozpuszczone, spływające po opalonych ramionach i szyi, tak, że nie widać, jak pokrywa je biały meszek. (Tak, proszę Państwa, meszek też tam jest!) Patrzę na nią i słucham jej zawzięcie. Opowiada o hipisach, dzieciach-kwiatach. Trwają właśnie lata 90-te i zanim grunge na dobre zaleje nasze pokolenie brudną flanelą, pojawia się krótkotrwała fascynacją „latem miłości”. Odkrywa się przede mną nowy świat i pragnę mieć do niego dostęp, skrzętnie zapamiętując wszystkie miejsca, książki i nazwy zespołów, które padają z jej ust. Wśród nich jedno wybija się na pierwszy plan – kapela o enigmatycznej nazwie The Doors i jej tajemniczy frontman, Jim Morrison.

Miesiąc później, kiedy jest już po wszystkim, to znaczy, kiedy wakacje się kończą i wracamy do domów, wpada mi w ręce piracka składanka ich największych przebojów, banalnie skompilowana z dwóch płyt, debiutankciej “The Doors” i “LA Woman” – ostatniej nagranej z Morrisonem. Oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiem. Muzyka nie odgrywa żadnej roli w moim życiu. Nie jest nawet jego tłem. Żyję w ciszy i próżni, której teraz nie jestem sobie w stanie wyobrazić, ale wszystko to zmienia się po dwudziestu sekundach, gdy The Doors uderzają po raz pierwszy w magiczny refren swojego manifestu, a Morrison zaczyna nawoływać raz po raz:  “Break on through to the other side!  Break on through to the other side!”. Do kogo woła, jeśli nie do mnie? Przebijam się. Oj tak. Przebijam. Następne kilkadziesiąt minut wybija mnie z orbity i wypluwa w kosmos z całkowitym przeświadczeniem, że nic już nie będzie takie samo, a kiedy myślę, że pojąłem wszystko, zaczyna się The End, który w swojej naiwności uznaję wtedy za ostatni utwór napisany i zaśpiewany przez Morrisona. W końcu, jakże mogłoby być inaczej? Czy można stworzyć coś takiego i przeżyć? Nie, to niemożliwe. Przedtem nie wiedziałem nawet, że piosenka może mieć 11 minut, a teraz mam przed sobą to coś! To koniec. To koniec, mój piękny przyjacielu! Nie pojmuję nic, a jednak rozumiem wszystko. Zaczyna się cicho i rośnie, nadciąga jak burza! Perkusja zaczyna walić i zamienia się w grom, gdy tymczasem morderca chodzi bezszelestnie po korytarzach. Założył już nawet swoje kowbojskie buty. Idzie do pokoju siostry, potem składa wizytę bratu. Potem ojciec. (-ojcze? – tak synu – chce cię zabić), następnie matka, gdzie we wrzasku, ukrywa się rozdzierające fuuuuuaaaaaack. Leżę zlany potem. Noc. Musiałem przecież słuchać tego w nocy! Czy to aby nie czasem niedziela? Czy jutro nie muszę czasem wstać do szkoły? Przecież to jakieś szaleństwo! Nie, to nie moje miejsce. Na dobrą sprawę nikt normalny nie powinien tam siedzieć. W jakim nieludzkim śnie żyjemy! Gdzie jest Jim “Douglas” Morrison? W jakiej dzikiej krainie śpiewa swoją pieśń i przywołuje mnie do siebie? Tak, znam odpowiedź. Morrison to Ameryka, blues to Ameryka, krzyk to Ameryka. To idiotyczne małe miasto to też przecież Ameryka, jeśli taka tylko będzie moja wola. O tak! Mam wolę. Morrison dał mi głos. Czuję to w sobie. Morderca chodzący bezszelestnie po korytarzach. Król jaszczur z mokradeł Woodstock i Mississippi. Dziecko plaży Venice, na której razem z Rayem Manzarkiem zawiązali swój diabelski pakt. Czy to ta sama plaża, na której kilka tygodni temu paliliśmy ogień, a ja patrzyłem na nią zza ulatujących w niebo iskier? Tak, mamo. Nie wracam. Oddaj mój harcerski mundurek Caritasowi albo opraw w szkło. Nic mnie to nie obchodzi. Przy okazji przemalujmy pokój. Jak to możliwe, że ciągle wiszą tu wszystkie te Schwarzeneggery i Predatory, podczas gdy prawdziwym bohaterem jest James “Jim” Douglas Morrison – artysta! Znaczenie tej myśli dociera do mnie dopiero po chwili! Jest pierwszą osobą, którą cenie jako twórcę! Nie będę go więc naśladował, ale słuchał! Ależ błędnie przy tym Jean Claude Van-Damme z tym swoim idiotycznym szpagatem! Czy komuś w ogóle potrzebny jest do życia szpagat? O Boże, jak mierni i głupi są wszyscy ci mięśniacy. Jak próżni! Jim Morrison nie żyje, ale mimo to ciągle tu jest! Przeskoczył to! Tak! Pokonał! Zaczynam rozumieć sztukę! Sztukę jako religię. Muzykę jako nieśmiertelność. Przekładam strony i kaseta kręci się od nowa. Manzarek znów uderza rytmicznie w klawisze swojego Hammonda, dając mi kolejne odkrycie – absolutną radość z doświadczania samej tylko melodii! Kto wie, może nawet łzy szczęścia płyną mi wtedy po policzkach, tyle się zmienia i tyle dostaję w nagrodę. Długie owadzie życie w strachu, w kokonie, w łonie. Wszystko się kończy. Czuję, że Jim Morrison wrzuca mnie w męskość. Znikają z horyzontu czarno-białe fotografie przodków. Znika żal i strach. I nawet później, gdy wszystko to blednie, a świat na powrót staje się jałowy i mętny, cały czas czuję pod spodem tamten rytm i rozczula mnie gwałtowność, z jaką potrafiłem odczuwać. O tak! Wstać jeszcze raz z podniesionym czołem, jak wtedy po nocy, podczas której po raz pierwszy słuchałem Doorsów! Ja! Dziecko-kwiat przeniesiony w lata 60. Dekadę, której nie było, bo od razu stała się mitem, i której bogactwa nie sposób zgłębić. Od tamtej nocy wylewa się na mnie Ameryka. J. D. Salinger, Led Zeppelin, Easy Rider, Jimmy Hendrix, a potem dalej i głębiej, stare bluesy z Delty i nowe z Chicago, beatnicy, a po nich Henry Miller i Whitman, który zawiera w sobie wszystko, nawet kalifornijski punk-rock i dzieciaki jeżdżące na deskorolce w nieckach wyschniętych basenów gdzieś na przedmieściach czasu. Wszystko to zaczyna się od The Doors, jak gdyby ich muzyka była pierwszym i ostatnim elementem układanki. Nawet moje życie. Osierocony triumwirat, jaki tworzę wraz z matką i siostrą. Nawet to zaczyna układać mi się w całość, bo nie staram się już nikogo zastąpić, a jedynie afirmować siebie i własną indywidualność, tak jak nauczył mnie tego Morrison i spółka. Czy odwracam się wtedy do nich plecami? Czy odchodzę? Tak. Ale to ucieczka „do”, a nie „od” świata. W sferę działania zamiast bojaźliwej czujności, w jakiej upłynęło mi dzieciństwo. W sferę seksu! A jakże! Czyż nie jest to bowiem muzyka uwolnionego ciała? Czy nie myślę wtedy o niej? Tak. O niej i o wszystkich innych. Olu z ogródków działkowych! Nawet nie wiesz, ile mi dałaś! Tak, myślę wtedy o Tobie, słuchając Doorsów i słuchając ich Cię zapominam, bo tak właśnie powinno to wyglądać. Nigdy nie dowiedziałaś się, co się we mnie zmieniło. Odszedłem, zakochując się w Tobie, odszedłem dalej, niż sam mogłem przewidzieć i dlatego, wracając rok później w to samo miejsce, nie pozostało już nic oprócz wspomnień. Z podróży, w którą mnie wysłałaś, wróciłem wyschnięty i ogorzały jak pustynna skała, a mimo to wrosłaś we mnie, tak jak wrosło we mnie tamto lato. Wrosło i wraca od czasu do czasu.

Niecałe dwa tygodnie temu w barze, w Los Caños de Meca, z głośników popłynęło nagle Light My Fire. Trwał właśnie cotygodniowy hipisowski market. Pośród stoisk z organicznym jedzeniem, nepalskimi spodniami i eko-bio-vege rękodziełem przechadzali się surferzy i brodaci wagabundzi. Julika poszła oglądać stragany. Od kilku dni wiał silny lewanter, plaże opustoszały, a we mnie narastało zmęczenie i poirytowanie. Dlaczego chciałem, żebyśmy rzuciliśmy wszystko i przyjechali do Hiszpanii? Dlaczego teraz chcę wracać do kraju? I co mamy robić, gdy już tam będziemy? Nie widziałem w tym żadnego porządku, jedynie chaos i dezorientację. Czy J. wie, na kogo się zdecydowała? Muzyka w tle nabierała mocy. Moje palce bezwiednie zaczęły wystukiwać rytm. Ray Manzarek rozkręcał właśnie swoje organowe solo. Bezbłędnie znałem każdy jego dźwięk, a mimo to po raz kolejny dałem się oczarować. W grze Manzarka zawierał się cały porządek świata. Sen o miłości trwał nadal i miał się dobrze. Wiatr nie przestawał wiać, ale pierwszy raz poczułem, że jest w nim coś osobliwego.

Był ciepły.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry