Wyszukiwanie

:

Treść strony

Przejazd

fot. Wojtek Szabelski

Nowe mnie przeraża

Autor tekstu: Daria Szczecińska
14.04.2015

O wygranym WILAMIE, wspomnieniach i widokach na przyszłość z Pawłem Kowalskim, aktorem Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, rozmawia Daria Szczecińska.

Wygrał Pan w tym roku WILAMA, nagrodę publiczności, i wydaje mi się, że to jedna z najważniejszych nagród dla aktora, dla którego niezwykle istotna jest opinia widzów. Jak Pan zareagował na to wyróżnienie i jakie znaczenie ma ono dla Pana?
Sam byłem zaskoczony swoją reakcją. Zostałem uprzedzony wcześniej o tym, że ta nagroda jest mi przyznana, ale chcieliśmy, żeby rodzina, bliscy mieli niespodziankę i tak zresztą się stało. Mimo to, w momencie kiedy wszystko zaczęło się dziać, kiedy moje nazwisko zostało wyczytane, kiedy wyszedłem na scenę, krótki film… To jest coś takiego, że choć człowiek jest przygotowany, to jednak spontaniczna reakcja publiczności, magia tej chwili, wszystko razem powoduje, że rzeczywiście jest to duże przeżycie. Każda opinia dla aktora jest ważna, a najważniejsze jest to, jak widzowie odbierają jego pracę, więc sympatycznie, jeśli zostaje ona doceniona.

Bardziej się liczy dla Pana krytyka teatrologiczna, „wykształcona”, czy jednak głos publiczności jest ważniejszy?
Krytyk też jest częścią publiczności i te opinie szczególnie, nie będę ukrywał, są ważne. Kiedy są niepochlebne, zwłaszcza wtedy, kiedy się z nimi nie zgadzamy, to wtedy człowiek stara się uspokajać: „przecież wiesz w czym jesteś, wiesz, jak publiczność reaguje”. Jednak z tyłu głowy pulsuje, że ktoś tam wsadził szpilkę lub dwie w to, co się robi. Reakcji publiczności doświadczam w trakcie i po spektaklu, a krytyka to słowo pisane, ono krąży, jest powielane. Krytyk nie patrzy, jak publiczność odbiera spektakl, tylko relacjonuje swoje zdanie. Chciałbym umieć tak czasami przejść do porządku dziennego nad tym, co gdzieś przeczytam. Zwłaszcza wtedy, kiedy są to negatywne opinie, bo gdy są w porządku, no to wiadomo, jesteśmy próżni, więc miło słyszeć dobre słowa.

Poprzedni sezon był dla Pana bardzo pracowity, ponieważ grał Pan w bardziej znaczących produkcjach w Horzycy, czyli w „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją”, który był ogromnym widowiskiem i przedsięwzięciem, a potem wystąpił Pan w „Bogu mordu”, czyli niezwykle prostym dramacie. Jak odnajduje się Pan w tak różnych stylistycznie mechanizmach teatralnych?
To jest moje zadanie, dlatego jesteśmy aktorami. Gdybyśmy mieli tylko jedną niszę, ścieżkę, że tylko mała scena, że gramy tylko z północy na południe, nie można mnie obrócić, nie byłoby wyzwań. A ja je lubię. Praca nad „Rosencrantzem…” z Czarkiem [Cezary Iber – przyp. red.] była inna niż z Bożeną [Bożena Suchocka – przyp. red.] nad „Bogiem mordu” czy z Krzysiem [ Krzysztof Rekowski – przyp. red.] nad „Witaj, Dora”. Zawsze istnieje jakaś nowa przestrzeń, w którą wchodzę i staram się dać z siebie tyle, żeby kreowana przeze mnie postać, w takich czy w innych okolicznościach, miała szansę zaistnieć.

Przyszedł Pan do Horzycy w 1993 roku. Pierwszy spektakl, w jakim wziął Pan udział, był w reżyserii Krystyny Meissner, czyli pewnej toruńskiej, teatralnej legendy. Jak osobie świeżo po studiach pracowało się z taką osobistością?
Akurat moja pierwsza duża robota to były „Biesy” Dostojewskiego w reżyserii Jana Maciejowskiego, ale wcześniej trafiła mi się właśnie praca z Krystyną Meissner nad Musilem i to była rola trzecioplanowa, ale oczywiście stanowiło to dla mnie pierwsze ważniejsze zadanie. Wejście w zespół, który jest scalony, jednolity, są w nim dojrzali aktorzy, a człowiek z mlekiem pod nosem zawsze gdzieś się tam miota, próbuje pokazać to, co najlepsze, nawet w tych małych zadaniach. Sama praca z panią Meissner była niezwykła; obserwowanie, jak Ona pracuje, jak reżyseruje z aktorem – to było ciekawe doświadczenie.

Jest Pan w Toruniu już ponad dwadzieścia lat, współpracował z wieloma reżyserami, między innymi z popularnym w ostatnim czasie Krzysztofem Warlikowskim. Czy zauważył Pan jakieś zmiany w pracy reżyserów,  w ich sposobie postrzegania teatru?
To trudne pytanie, bo musiałbym sobie teraz odtworzyć, jak to było. To był debiut Krzyśka, więc toruńska scena powinna być dumna, to też zasługa Krystyny Meissner, że zrobił u nas „Kupca weneckiego”. To oczywiście nie był ten Warlikowski, którego znamy dzisiaj, ale już było czuć jakąś inność, jego podejście do przestrzeni teatralnej i do pracy. Ta klasyka była potraktowana dość oryginalnie. A na przestrzeni lat? Wszyscy jesteśmy gdzieś w drodze, bliżej, dalej początku, bliżej końca, więc i ogląd się zmienia i przychodzą nowi reżyserzy, którzy wtedy, kiedy ja rozpoczynałem, może dopiero się rodzili. To zawsze ciekawe spotkanie, przede wszystkim z człowiekiem, który jest już ukształtowany przez czas i inne uwarunkowania. Ale czy się zmieniła metoda? Nie zauważam tego. Zespół jest stały i to jest jakiś atut tego miejsca i ludzi, z którymi mam okazję pracować. Tutaj zawsze była siła w relacjach panujących w obrębie zespołów: aktorskiego czy technicznego. Oczywiście, jak w rodzinie, były lepsze i gorsze dni, ale to stanowi jego silny atrybut.

A z którym reżyserem wspomina Pan najmilej współpracę, a którego rozwiązań, pomysłów bał się Pan?
Fajnie pracowało się z wieloma reżyserami. Oczywiście z Janem Maciejowskim, z którym robiłem też dyplom, więc była to jakaś przyjacielska relacja czy z Wiesiem Komasą, Anią Augustynowicz, Krzysztofem Warlikowskim, Iwoną Kempą.

A kto najbardziej zaskoczył tym, co chciał pokazać w swojej realizacji? Że początek był ciężki, pełen niedowierzania w ten pomysł?
Właściwie często nie dotyczy to osób, ale tekstów. Gdy robiliśmy „Witaj, Dora”, to pamiętam, że gdy przeczytaliśmy ten tekst, zadawałem sobie pytanie: „co to jest?”, miałem zdecydowanie odpychające uczucia wobec niego. Ale gdy wraz z Krzysiem zaczęliśmy zgłębiać ten tekst, analizować go nie tylko po wierzchu, ale wchodząc w warstwy o wiele głębsze, odkrywając, że ta sztuka mówi wyłącznie o chorej dziewczynce, to nagle wszystko się otworzyło. Takich spotkań było mnóstwo, co też wynika z mojego charakteru. Nowe mnie zawsze przeraża, nowa przestrzeń to dla mnie zawsze wycieczka w nieznaną kompletnie próżnię, wtedy staż nie ma żadnego znaczenia, lęk jest nieodłączny.  To samo tyczy się każdego wyjścia na scenę, jestem zdecydowanie tremiarzem. Dlatego ten pierwszy ogląd często opatrzony jest „tchórzem Kowalskiego”. Bywało też odwrotnie, gdy wszystko wyglądało super, a potem nagle zdarzały się niedomówienia, porażki.

A przerażało pokazanie „Przedostatniego kuszenia Billa Drummonda”?
Czy przerażało? To było wyzwanie, ale z Marcinem pracuje się w szczególny sposób i to zawsze jest jednak przestrzeń bezpieczna. Pewnie nikt o tym nie wie, ale na przedostatnim spektaklu mieliśmy samego Billa na widowni. Marcin zrobił nam wspaniałą niespodziankę, to było wielkie przeżycie.

Czy „Filmówka”, na którą zwyczajowo tak się mówi, nie spowodowała, ze wolał Pan swoją karierę aktorską skierować w stronę filmu niż teatru? Miał Pan krótkie epizody telewizyjne i filmowe.
Ja bardzo lubię pracę z kamerą, ale jakoś nie miałem szczęścia, żeby na dłużej zagościć w filmie. Były mniejsze bądź większe spotkania, ale to jest kompletnie inne medium. „Filmówka” dała szansę pracy ze studentami reżyserii, Wydziału Operatorskiego i tego obycia z kamerami. Wszystko jednak zależy chyba od predyspozycji, jednych kamera kocha, innych nie, oczywiście mowa o fotogeniczności, nie o talencie.

Wziął Pan udział między innymi w odczycie „Kazań” księdza Piotra Skargi w kościele Jezuitów w Toruniu. Często angażuje się Pan w rzeczy poza teatrem, które czymś Pana przyciągają?
To bardziej kwestia okazji, jeśli jest, to się angażuję. Zwłaszcza gdy są to rzeczy ad majorem dei gloriam u jezuitów czy w innym kościele. Lubię czytać lekcje, bo skoro mam taką możliwość, to jest to dla mnie forma modlitwy, medytacji, a nie popis czy występ. „Kazania” Piotra Skargi stanowiły długi monolog, wygłoszony przeze mnie trzykrotnie. Niesamowite przeżycie, gdy człowiek „grzmi” te teksty z ambony. Przestrzeń kościoła jest ciekawa i aktor też tam inaczej występuje.

Najbliższy rok przyniesie wiele zmian w świecie teatralnym w Toruniu. Jaki on będzie dla Pana, czego możemy spodziewać się w najbliższym sezonie?
To dopiero się wyjaśni, jesteśmy przed zmianą dyrekcji, więc wszystko zacznie kształtować się za jakiś czas. Na pewno w tym sezonie pokażę się jeszcze w przedstawieniu muzycznym.

Czy takie zmiany „na górze”, w administracji, są jakimś przełomem dla aktorów?
Oczywiście, przełom może być zawsze, gdy z czegoś dobrego zaczyna się robić coś złego i odwrotnie. My staramy się pracować, robić swoje, a dyrekcja ma inne zadania. Obyśmy mieli dalej szansę do tak wspaniałej współpracy, aby nasz zespół dalej istniał i nie został „zdemontowany”. Jest u nas taki trzon aktorski, co oczywiście niektórzy mogą skomentować, że jest to zasiedziałe, że aktorzy się przyzwyczaili, czują się bezpiecznie i zapewne czasem dobrze właśnie włożyć kij w mrowisko, żeby zaczął się taki ożywczy ferment. Ale do ożywienia czegoś nie jest potrzebna kompletna dezorganizacja. W tym zespole istnieje niesamowity potencjał, a potencjalni reżyserzy, dyrekcja…. oby także to zauważyli. Ale będzie, co ma być, róbmy swoje!

 

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry