Wyszukiwanie

:

Treść strony

Teatr

Jimmy, coś chyba mi nie wychodzi…

Autor tekstu: Aram Stern
Ilustracja: Paweł Modliński
21.03.2016

„Świetnie sobie radzisz Lady Day” – odpowiada pianista. Już tak ułamkowy dialog bohaterów zarysowuje dramaturgię tej duodramy: nieodwracalnych wraków przeszłości, więdnięcia ciała ludzkiego, wielkości i cienia wielkiej Billie Holiday. To jeden z jej ostatnich koncertów zagranych w Emerson’s Bar & Grill, ale nie jest to recital smutku, bowiem Lady Day przecież ciągle śpiewa i dzięki temu żyje!

W stulecie urodzin Holiday, jednej z wielkich „genialnych męczennic” ubiegłego wieku (obok Piaf – były rówieśnicami), na scenę Kujawsko-Pomorskiego Impresaryjnego Teatru Muzycznego w Toruniu trochę niezauważenie przybyli Oni: anioł wokalu – Anna Sroka-Hryń w towarzystwie swego dobrego ducha – genialnego pianisty jazzowego, Włodzimierza Nahornego. „Billie Holiday – ostatni koncert”, bo o nim mowa, to swoista perełka na toruńskim rynku teatralnym, niemieszcząca się ani w kanonie kameralnego dramatu, ani monodramu czy też typowego recitalu jazzowego. To prawie dwie godziny z piosenkami Holiday zaśpiewanymi po polsku i obszernymi fragmentami z życia genialnej Lady Day. Spektakl na podstawie dramatu Laniego Robertsona miał swoją premierę w Atlancie przed równo trzydziestoma laty i do dziś święci triumfy frekwencyjne na Broadwayu. Jego polska prapremiera w tłumaczeniu Lukasa Adamczyka i Anny Wołek oraz w reżyserii Natalii Babińskiej odbyła się w 2008 roku w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, a od maja 2015 roku grany jest on w Teatrze Muzycznym w Toruniu.

Zastanawiam się, dlaczego ta wspaniała duordama grana jest tak rzadko, czyżby toruńska publiczność teatralna truchlała przed jazzową goryczą, zasugerowaną w tytule „ – ostatni koncert”? Czy może obawiała zbyt dużej dawki „miejskiego” swingu i zwyczajnie nie była zainteresowana życiem Holiday? Na wstępie trzeba wszak przyznać, że Billie to nie Ella, damą nie była i wielokrotnie tutaj daje tego przykład, ale zaświadczam, iż w wyjątkowej kreacji Anny Sroki-Hryń nawet przejmujące historie z jej życia aktorka gra ze specyficznym dystansem i nie grozi nam klasycznym dramatem (choć przypadło Holiday żyć i tworzyć, z dzisiejszego punktu widzenia wydawałoby się, w nierealnych czasach). Bowiem gdy w 2016 roku swą drugą kadencję kończy czarnoskóry prezydent USA, z niedowierzaniem słuchamy o świecie, w którym rasizm był na porządku dziennym! Jak pojąć choćby fakt, iż Billie okrzyknięta przecież w 1943 roku „najlepszą wokalistką” magazynu „Esquire” przed (!) Mildred Bailey i Ellą Fitzgerald nie mogła nawet skorzystać z toalety na zapleczu klubu w Georgii, gdzie jadła kolację? Nas to dziś szokuje, ale Anna Sroka-Hryń opowiada o tych zdarzeniach lekko, również wówczas, gdy wspomina śmierć babci, obok której właśnie spała czy jakby to nie było nic ważnego – rzuca mimochodem, „… jak miałam 10 lat, to mnie zgwałcili”. Dreszcz przechodzi po plecach, gdy słyszymy jeszcze, o czym nie wolno jej było śpiewać, o aresztowaniu i narkotykach, jednak ciarki pojawiają się głównie wtedy, gdy Anna Sroka-Hryń śpiewa! To zasługa nie tylko talentu wokalnego aktorki i jej wybitnego akompaniatora, nazywanego przez krytyków „Chopinem jazzu”, ale także tłumaczeń tekstów piosenek na język polski dokonanych przez Wiesławę Sujkowską.

Gdy otwierają się boczne drzwi widowni, przez które Billie jak zahipnotyzowana, w długim swetrze, zmierza do mikrofonu i staje przed nim, tyłem do widzów – to wraz z piosenką „I”m In Love Again” przenosimy się do lat 40-tych ubiegłego wieku. Uczestniczyć będziemy w wielkim koncercie afirmacji życia poprzez pasję, która jest je w stanie napędzać do najwyższych obrotów, do końca. Co ciekawe, gdy pierwszą uwagę widza w teatrze z reguły zagarnia sobie zawsze słowo, tutaj to działa od pierwszej sceny również tam, gdzie owo słowo nie pada! Słowo mówione oczywiście, wszak jest go dużo mniej niż tego wyśpiewanego – na przykład – smutno w „When A Women Loves A Man” albo promiennie ze szklanką ginu w dłoni w „Pig’s Food” (w tłumaczeniu polskim „świńskie nóżki” roztaczają „translatorską woń” nieco nieadekwatną do sceny) czy w światłach rampy Hot Cha Bar w Harlemie, „Baby Doll”. Po wzruszającym wykonaniu „God Bless The Child” Billie, siedząc na stołku barowym, zacznie opowiadać o Księżnej – swojej mamie, śmierci utalentowanego ojca, zaśpiewa smutno „Foolin’ Myself” i wówczas wyszepcze do pianisty: „(…) Jimmi, coś chyba mi nie wychodzi”. Jest w niej wielki smutek, podklejony swingiem, tym wszystkim, co ją jeszcze trzyma przy życiu w tym ostatnim koncercie. I wówczas myślimy, że to również koniec recitalu, tymczasem prawdziwie poruszona Billie przeniesie się na widownię i oświetlona jednym snopem światła tuż przy nas, byśmy wręcz czuli jej drżenie, wykona protest-song „Strang Fruit”.

Holiday napisała tę pieśń w 1939 roku do wiersza Apel’a Meeropola, poruszonego zdjęciem jednego z wielu potwornych linczów, bardzo „popularnych” w tamtych latach w USA, przedstawiającym powieszonych na wielkim drzewie „dziwnych owoców” – dwóch czarnoskórych mężczyzn… Ten utwór magazyn „Time” 60 lat później ogłosił piosenką XX wieku, gdy Billie dawno już nie żyła, a wszelkie ruchy antyrasistowskie wygrały – ale czy ostatecznie? Czy ogniste zmory ciągle nie wychodzą na światło dzienne? Co z paleniem kukły Żyda na wrocławskim rynku, antysemickimi hasłami na łódzkich murach i ogólnopolską niechęcią do imigrantów?

Po wykonaniu tak przejmującego utworu (wstrząśnięta publiczność nawet nie bije po nim braw) Holiday potrzebuje lekarza i znika w kulisach, a Jimmy Powers przy fortepianie pozwala wszystkim odetchnąć. Włodzimierz Nahorny w całym spektaklu rozbrajająco gra rolę pogodnego ducha, któremu Billie uroczo wzrusza włosy na głowie, jak dobremu dziadkowi. Artystka powróci, by wykonać jeszcze kilka piosenek, w białej sukni do ziemi, elegancka, ale niestety w dużo gorszym stanie fizycznym. Świadczy o tym opuszczona rękawiczka, subtelnie podciągana jej przez pianistę – Lady Day wyraźnie wstrzyknęła sobie w ramię heroinę… W finale, komentując ten stan, zaśpiewa jeszcze m.in. „Ain’t Nobodys Business” i jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości „Don't Explain”…

Świetnie sobie poradziłaś Lady Day! Anna Sroka-Hryń – biała aktorka bosko śpiewa genialne piosenki czarnoskórej divy swingu, a w fascynującej roli jej cienia występuje mistrz jazzowych brzmień Włodzimierz Nahorny. W pakiecie mamy prócz tego smutne losy Holiday, jak się okazuje wcale nie z takiego lamusa… Czego trzeba więcej, by zachwycić, by poruszyć?


 

 

Lanie Robertson, „Billie Holiday – ostatni koncert”

(Lady Day At Emerson's Bar & And Grill)

reż. Natalia Babińska

premiera: 2 maja 2015

Kujawsko-Pomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny w Toruniu


 

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry