Wyszukiwanie

:

Treść strony

Esej recenzencki

Robert Johnson zmarł w wieku 27 lat

Autor tekstu: Dawid Śmigielski
27.02.2017

Snuta tu niedługa historia, bo i po co ją rozwlekać, kreci się wokół rzekomego paktu zawartego z diabłem przez Roberta Johnsona – wybitnego muzyka bluesowego, który odcisnął swoją dość skromną (29 utworów) twórczością piętno na wielu późniejszych artystach. Historie biograficzne zazwyczaj opowiadają o tych ludziach, którzy zmienili rzeczywistość. Zapisali się w niej na stałe. Rodzą się, rozwijają, splot okoliczności lub upór sprawiają, że osiągają sukces. Potem… Jedni się starzeją, będąc nadal w wielkiej formie, inni zaczynają odcinać kupony od swojej twórczości, a jeszcze inni po prostu przedwcześnie umierają. Coś za coś. O Robercie Johnsonie można powiedzieć, że swoim uporem osiągnął wszystko oprócz sukcesu za życia. Utopił jego zalążki w alkoholu i w ramionach kolejnych kobiet. Po śmierci, z czasem stał się wielki. Nieśmiertelny. Czy to szalony rechot diabła czy tylko ponadczasowe umiejętności Johnsona?

Dupont i Mezzo tworzą coś w rodzaju pocztówek z bluesa, na których zostało zapisane życie Johnsona. Nieco ponad 50 plansz starcza im na jego opowiedzenie. Rodzi się, buntuje, traci, trwa, osiąga geniusz, umiera. Nic ponadto. A jednak jest coś w tym komiksie niezwykłego. I nie mam na myśli narratora tej opowieści, choć to bystry gość i wiele z jego komentarzy trafia w sedno. To raczej klimat, jakaś magia (raczej ta z tych czarnych), bijąca z kolejnych kadrów. Toczy się na nich nieustanna walka Johnsona z otaczającym go światem. „Pieprzyć Boga i wszystkich świętych” – wykrzykuje pijany muzyk. W tym momencie cała publiczność opuszcza przybytek, w którym zaszył się Johnson. Nie był łatwy w obyciu, ale czy łatwy może być wiecznie pijany człowiek, który w wieku 19 lat stracił żonę i dziecko? Wydaje się, że to zdarzenie definitywnie ukształtowało Johnsona. Zaprowadziło go do piekła życia codziennego.

Pośród tej nieznośnej egzystencji Johnson szukał tego czegoś. Stał się wirtuozem gitary, ponieważ chciał tego dokonać. Nic nie zwiastowało, że tak się stanie, a jednak. Nawet nagrał płytę. Uwielbienie publiczności dla jego twórczości jest widoczne w każdym czarno-białym kadrze stworzonym przez Mezzo. Jego muzykę kochają wszyscy bez podziału na rasę. Jednocześnie można odnieść wrażenie, że wszędzie tam, gdzie grał, wywoływał coś w rodzaju opętania publiczności. Oczywiście miejsca takie jak Juke Jointy czy Honky Tonki temu sprzyjały. Jest jedna taka diabelnie przerażająca plansza idealnie podsumowująca fenomen artysty, na której w blasku ogromnego ogniska Johnson gra i śpiewa niczym w ekstazie, a wokół niego trwa jakby festiwal orgii. Półnagie ciała skąpane w alkoholu układają się w skomplikowany wzór. W tle mordują się robotnicy, a Johnson ciągle gra i gra dla tego przedsionka piekła.

Kobiety za nim szalały. Mimo obfitości przelotnych romansów czy szybkich „numerków” szukał pań, które zapewnią mu choć zalążek dawnego domu. Próbował odzyskać życie utracone po śmierci ukochanej czy po prostu był to jego kaprys? Być może mógł mieć wszystko za życia (wszystko dla czarnoskórego), ale wewnętrzne demony wzięły nad nim górę. Pycha, arogancja, pożądanie. W zasadzie nie ma sensu gdybać na ten temat. Równie dobrze, gdyby przedwcześnie nie umarł w mękach, być może teraz nikt by nie śpiewał jego piosenek…

Dupont wycisnął co się da z życia Johnsona. Przede wszystkim nie wystawił mu laurki. Dzięki temu „Love in Vain” wydaje się uczciwą opowieścią o człowieku piszącym bezkompromisowe piosenki przedstawiające życie takim, jakim jest, pełne pragnień i grzechu. Dalekie od sielanki. Jeszcze większy podziw należy się Mezzo, który fenomenalnie odtworzył klimat drugiej i trzeciej dekady XX wieku. Wszechobecnej muzyki, podziału rasowego, społecznych przepaści. Plansze są pełne gęstej, dusznej atmosfery. Architektura jak ze zdjęć. Ludzkie spojrzenia wypełnione emocjami. Nieco demoniczna przyroda. Po środku wszystkiego Johnson w swoim pasiastym garniturze z tym nieokiełznanym spojrzeniem mówiącym „mam was”.

Szkoda tylko, że panowie zdecydowali się tak banalnie zakończyć swój komiks. Dwie ostatnie strony są zupełnie zbędne. Wydaje się, że każdy domyślił już w czasie lektury „Love in Vain”, kto jest narratorem. Znowu sięgnięcie po spuściznę Johnsona przez Claptona czy Stonesów można było opisać w porządnym posłowiu, które jak dodany śpiewnik byłoby doskonałym uzupełnieniem tej opowieści. Mimo tej drobnej wpadki „Love in Vain” to doskonała lektura oddająca ducha minionych czasów, przedstawiająca człowieka skazanego na porażkę i sukces jednocześnie. Do tego należy wspomnieć o najwyższej jakości edytorskiej, która podkreśla wyjątkowość tego komiksu. Można go nawet nie czytać. Wystarczy popatrzeć, by się zachwycić jego pięknem. Nawet diabeł wam to powie.

 

„Love in Vain. Robert Johnson 1911-1938”

Scenariusz: Jean-Michel Dupont

Rysunek: Pascal „Mezzo” Mesemberg

Kultura Gniewu

2017

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry