Wyszukiwanie

:

Treść strony

Esej recenzencki

Jak szatana kocham

Autor tekstu: Szymon Gumienik
30.08.2015

Dylan Dog jest jednym z tych detektywów, którzy mimo że są trochę rozkojarzeni, że snują się jak cienie w mroku czy błądzą jak dzieci we mgle, zawsze znajdą się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, aby bezpośrednio lub nie przyczynić się do rozwiązania jakiejś zagadki. Dodatkowo takie względne powodzenie sprawy i tak nie determinuje w pełni ich zawodu, bo zazwyczaj też nie mają klientów, a nawet jeśli jacyś się pojawiają, to i tak nie mają czym za usługę zapłacić. Dlatego też w sumie całkiem naturalne jest to, że wszystko dzieje się poza nimi, a śledztwa bardziej przypominają grę z losowo dobranymi kartami niż w pełni świadomą, mistrzowsko poprowadzoną rozgrywkę intelektu z ciemną stroną mocy (choć nie wiem, czy w nadprzyrodzonym świecie dedukcja i intelekt do czegoś w ogóle się przydają). Taki zabieg pozbawienia bohatera wszelkiej siły sprawczej jest jednak dużo ciekawszy, niż nam się wydaje, bo zamiast skupiać się na samym detektywie, jego logicznych działaniach i intelektualnych wycieczkach, możemy się przyczaić i na spokojnie oglądać świat, do którego na własne życzenie zostaliśmy wrzuceni. Tym bardziej jest to cenne, jeśli owo otoczenie jest anormalne i wielce frapujące, a tym samym wymagające od podglądającego pełnego skupienia i wyobraźni.

Wyobraźcie sobie zatem mistrzów surrealistów (Dalego, Magritte’a czy Buñuela), włoski temperament i angielski humor spod znaku absurdu, sklejcie to wszystko mocną szkocką (scotch, tutaj także: taśma klejąca), a znajdziecie się dokładnie w tym samym miejscu, w którym znalazł się Dylan Dog – powołany do życia blisko 30 lat temu przez Tiziano Sclaviego i Luigiego Piccatta. Teraz idźcie gdziekolwiek, bo i tak wszędzie, gdzie traficie lub zabłądzicie, będzie na was czekać jakaś niesamowitość. Na przykład strasznie cięte na ludzi ogromne oko z morderczymi mackami podróżujące na tandemie (nic dziwnego, że ten środek transportu nie bardzo się przyjął, choć i tak „jest lepszy niż półśrodek”), równie morderczy co nierozgarnięci panowie w melonikach (spadający na miasto niczym deszcz – identycznie jak na obrazie Magritte’a z 1953 roku pt. „Golconda”), leśne wróżki „ulatniające” profesora Philipa Mortimera (kolejny trop), czy też wychodzące z drzewa demony mające zagrać wieczorem koncert w „Inferno” jako zespół „Demony” (!). To tak tylko na wizualny początek pierwszej z dwóch historii z wydanego właśnie przez Bum Projekt tomu „Dylan Doga”, czyli „Golkondy” – choć nie tej z obrazu Magritte’a czy tej z południowo-środkowych Indii, a raczej tej będącej kiedyś satanistycznym kościołem. Drugą historię zbioru – „Piąta pora roku” – dzieli od pierwszej sześć lat, a wydawca zdecydował się na nią chyba jedynie ze względu na powtarzające się postaci i wątki z „Golkondy”, choć to dość naciągane powiązania. Nowelka ta broni się jednak równie dobrze jako samodzielna historia – ze względu na swoją szkatułkową konstrukcję i wykorzystane schematy gatunkowe: mamy tu i sentymentalną, i oniryczną SF, trochę parodii, groteski i czarnego humoru, trochę literatury grozy, trochę kryminału i trochę więcej wesołej makabry, ujętej w krótkich historyjkach demona, który postanowił robić dobre uczynki. A wszystko spowite mgłą halucynacji/snu bohatera, który stracił swój cień i sam stał się cieniem… No właśnie, przyjmijmy, że w jakimś sensie to wszystko jakoś się logicznie ze sobą łączy, przynajmniej na bardzo umownej powierzchni absurdu – o ile absurd i surrealizm potrzebują w ogóle jakiejś logiki. Już wiecie, gdzie jesteście i dlaczego? Tak, witajcie w świecie Dylan Doga!

To świat dla wybranych, dla tych, którzy nawet w rzeczywistości szukają niecodziennych zachowań i sytuacji, którzy niekoniecznie muszą zgłębić istotę rzeczy, którzy potrafią przełknąć bezsensowne i nieprowadzące do niczego okrucieństwo (masowi mordercy jako „nieszkodliwi żartownisie”), którzy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia i którzy jednocześnie lubią zabawę słowami, podkręcanie dosłowności do maksimum i absurdalno-nieświeże żarty (ukłony dla tłumacza Jacka Drewnowskiego). Wchodząc do takiego świata, nie możemy mieć mu za złe, że jest niespójny, chaotyczny, nielinearny, nieprzyczynowoskutkowy, irytująco zabawny, karkołomnosłowny, groteskowy, lekko makabryczny i ciężko dla nas nieprzyjazny. Jeżeli ktoś może poczuć się taką konwencją zmęczony czy uznać ją za wadliwą/zepsutą/nudną, to znaczy, że postmodernizm w czystej postaci nie jest dla niego, że traktowanie wszelkich przejawów popkultury (od religii do komiksu) na równych prawach jest nie do przekroczenia, a tym samym zaburza jej odbiór na najważniejszym i podstawowym poziomie. Bo aby być dzieckiem popkultury, trzeba się wyzbyć przede wszystkim wartościowania i przyjąć do wiadomości między innymi to, że strasznym potworem może być zarówno agent ubezpieczeniowy, jak i – nie przymierzając – Sylvester Stallone. Tylko tyle i aż tyle! Sclavi nie wartościuje, miksuje raczej mistrzowsko niskie z wysokim: czystą rozrywkę z „wystawną” sztuką, groszową literaturę z literaturą cenniejszą, filmy klasy B z kinem autorskim, gagi z poezją. Wszystko na równych prawach połączone, a następnie zdekonstruowane. Bądź zatem dobrym postmodernistycznym człowiekiem lub demonem i daj się wciągnąć w tę intertekstualną i nielogiczną grę. Będzie i śmiesznie, i pożytecznie zarazem. Tylko tu bowiem dowiesz się, że za 4 funty i 6 pensów można spokojnie pociągnąć bez pracy przez 10 minut lub że na świecie istnieją tysiące niezbadanych miejsc nie większych niż kilka centymetrów kwadratowych. Jak szatana kocham!

 

„Dylan Dog: Golkonda!/Piąta pora roku”

Scenariusz: Tiziano Sclavi

Rysunek: Luigi Piccatto

Bum Projekt

2015

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictu BUM PROJEKT za egzemplarz recenzencki.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry