Wyszukiwanie

:

Treść strony

Artykuł

Na ile Złota Era jest złota?

Autor tekstu: Szymon Gumienik
22.10.2017

Ostatnia wizyta w Londynie, a konkretnie: świecie Miraclemana, kończyła się niezbyt przyjemnie. I nie mam tu na myśli szalonej rzezi Batesa, ale ten cały krajobraz po bitwie zaserwowany ludziom przez nowych ziemskich bogów i ich kosmicznych adwersarzy, którzy wzorem wszelkich dyktatorów postawili ludzkość przed faktem dokonanym, dając jej świat idealny, istniejący poza dobrem i złem, ale też bardzo nieludzki w każdym ze swoich aspektów, bo odbierający praktycznie wszystkim jednostkom wolną wolę – jedyny boski pierwiastek ich jestestwa. Ogólna refleksja po lekturze wydanego w 2016 roku przez Mucha Comics tomu „Miracleman” nie była zatem optymistyczna, choć też nie do końca jednoznacznie pesymistyczna. Zarysowany tam problem konfliktu interesów między bogami a zwykłymi ludźmi, pojawiający się bardziej między wierszami, zyskuje pełny wymiar w historii zaproponowanej przez Neila Gaimana i Marka Buckinghama. Jaka zatem tak naprawdę jest ta Złota Era?

Scenarzysta postawił tu na małą woltę narracyjną – klasyczną opowieść z bohaterem pierwszoplanowym, tym jednym jedynym i najważniejszym, zamienił na wielogłos, zbiorową i – co bardzo ważne – niejednolitą relację z funkcjonowania w świecie prawie idealnym. Myślę, że koniec końców (bo jednak liczyłem na więcej Miraclemana w Miraclemanie) było to bardzo dobre posunięcie – nie mogło tu być chyba lepszego rozwiązania niż oddanie głosu jednostkom, zwykłym ludziom, którzy przez swoje historie i emocje im towarzyszące potrafią przekazać faktyczny stan rzeczy i jednoznacznie odpowiedzieć na postawione wyżej pytanie: jaka jest ta Złota Era? To całkiem odmienne narracje, o różnym ładunku emocjonalnym i poznawczym, jednak z większości z nich wyłania się pewna spójnia – niezależnie od motywacji i dążeń ich bohaterów, ich potrzeby i pragnienia w sposób mniej lub bardziej pośredni rozbijają się o bogów i zasady wykreowanego przez nich świata. Czy będzie to ojciec wspinający się na Olimp i proszący o życie dla swojej córki, czy matka licząca jedynie na to, żeby być komuś potrzebna, czy mieszkanka specjalnie wydzielonego miasta dla szpiegów, która zaczyna domyślać się pozorności swojego świata, czy fan Batesa, podążający bezmyślnie za pewną modą, czy mężczyzna tęskniący za kobietą idealną (w typie Miraclewoman), czy wreszcie jeden z kilkunastu klonów Andy’ego Warhola szukający swojej duszy i sławy – wszyscy oni odsłaniają prawdziwe oblicze Złotej Ery, z wierzchu lśniącej i wspaniałej, a pod spodem, przy uważniejszym spojrzeniu, pełnej pęknięć i skaz ułomnego, ale w jakiś sposób pięknego człowieczeństwa. Wszystkie te historie wskazują też jednoznacznie, że to ludzkie skrzywienie (uczucie) jest tu podbite głównie warunkami, w jakich oni się znaleźli, pewną nienaturalnością, sztucznością wykreowanej i danej im rzeczywistości. Wystarczy pomyśleć, jak ja bym się czuł w mieście, w którym istnieje Olimp, a na jego górze mieszkają podglądający i oceniający mnie bogowie. Niespecjalnie.

Konstrukcyjnie to zatem bardzo ciekawy album, nie tyle mówiący więcej o świecie Miraclemana, ile jakby pokazujący go z zupełnie innej strony, chciałoby się powiedzieć – tej właściwej, prawdziwej. Gdyby jednak Gaiman zechciał trochę bardziej (konsekwentnie) trzymać się ziemi, mógłby z tego powstać naprawdę genialny suplement do głównej historii stworzonej przez Pierwotnego Scenarzystę. Tymczasem zbyt nachalna oniryczność niektórych opowieści, ich rozedrganie narracyjne i wyłaniająca się z tego pewna fragmentaryczność i powierzchowność świata przedstawionego są na tyle irytujące, że psują odbiór całości. Na przykład historie z miasta szpiegów czy podziemi zamieszkujących przez Warholów bronią się tu jedynie formalnie (szczególnie ta druga, graficznie nawiązująca dialog z popkulturą, popartem i konkretnie: dziełami samego Warhola), pozostawiając w warstwie językowej/fabularnej sporo do życzenia. W porównaniu z tomem poprzednim widać tu ogromną przepaść, i to nie tylko na poziomie tekstowym, lecz ogólnie – kreacyjnym. Tym bardziej to smuci, gdy scenarzystą jest Neil Gaiman, który stworzył przecież w swoim życiu wiele niesamowitych i jedynych w swoim rodzaju światów. W tym konkretnym przypadku coś jednak poszło nie tak, nie ma bowiem ani jednego epizodu w Złotej Erze, który byłby w jakiś sposób wiodący, odkrywczy, dający do myślenia czy – najprościej rzecz ujmując – nokautujący czytelnika. Wszystko tu jest rozmyte, praktycznie nieangażujące, letnie, bez właściwości, jedynie miejscami wchodzące pod skórę dzięki specyficznej atmosferze. Nawet w dobrze poprowadzonym finale, w którym autor łączy przedstawiane wcześniej wątki (co jest w zasadzie mało odkrywcze, ale działa świetnie na zasadzie chwytania chwili, chwytania ludzi w tłumie, szybkiego przeskakiwania z jednych na drugich), coś na koniec się rozjeżdża, ulatnia jak powietrze ze spuszczonego balonika. Finalny symbol zostaje tu wprowadzony jakby sam dla siebie, dla stworzonego świata, dla mieszkających w nim ludzi czy wreszcie dla samego boga, który chce przypomnieć wszystkim, że jest obecny i w zasadzie strasznie się nudzi. I taki właśnie jest ten album – na pierwszy rzut oka ciekawy, mieniący się różnymi kolorami i kształtami, w swym założeniu interesujący, ale w ostateczności trochę pusty i zupełnie niepotrzebny (no, może tylko poza tą krótką chwilą, w której nas akurat bawi).

Na zupełnie innym poziomie jest warstwa graficzna komiksu, która w pewnym sensie wyprzedza fabułę, nadbudowując obrazem opowiadane historie. A wszystko dzięki fantazji rysownika, jego interpretacji scenariusza i gotowości do formalnych eksperymentów. Po lekturze trudno jest uwierzyć, że autorem rysunków wszystkich sześciu części jest jedna osoba. I nie mówię tu tylko o trochę innym stylu, innej kresce, ale o całej graficznej koncepcji – od kompozycji i ekspozycji rysowanego świata zaczynając, a na technikach graficznych/malarskich kończąc. Mamy tu klasyczną ilustrację komiksową, rysunek uproszczony, trochę cartoona czy różnego rodzaju kolaże i fotokopie, jest też tusz, pędzel, a nawet kreda. Raz dostajemy bardzo ciemne plansze, niewyraźne, miejscami wręcz nieczytelne kadry, by na następnej stronie przejść do typowych, uporządkowanych komiksowych sekwencji, bardzo kolorowych i sugestywnych w odbiorze, a na deser jeszcze dostać opowieść żywcem wyjętą z książeczek dla dzieci. Ten wizualny mariaż, a także materiały zamieszczone w dodatkach (miejscami zapierające dech), stawia „Złotą Erę” na wygranej pozycji. Choćby dla samych grafik będę wracał do tego albumu jeszcze nieraz i – kto wie – może po powtórzeniu sobie niektórych fragmentów znajdę w fabule, w tych wyrwanych życiorysach, jakieś głębsze dno, coś żywego i jedynego w swoim rodzaju. Jestem otwarty.

Reasumując, „Miracleman: Złota Era” nie jest komiksem wybitnym. Jest jedynie całkiem ciekawym dodatkiem tego konkretnego uniwersum, dopowiedzeniem odnoszącym się do szerszego kontekstu. Myślę też, że Gaiman wcale nie rości sobie praw do stworzenia nowej jakości, nie napina się i zdaje sobie sprawę, że jest jedynie kontynuatorem. Inna sprawa, że kontynuatorem trochę nieudolnym, trochę zamroczonym swoją wyobraźnią, choć – trzeba przyznać – wygrywającym ogólnym konceptem. I jest jeszcze coś, co jednak zostaje po jego opowieści, taka szybka impresja na koniec – to niemiłe uczucie, że wcale nie jesteśmy tacy wyjątkowi, że w tym i w tamtym świecie możemy jedynie liczyć na rolę nic nieznaczącej cząstki, jednej z miliona kopii mniej lub bardziej udanego człowieka. A świadomość tego spokojnie może konkurować z uczuciem euforii wywołanej obcowaniem z porywającą, genialną opowieścią.

 

„Miracleman: Złota Era”

Scenariusz: Neil Gaiman

Rysunki: Mark Buckingham

Mucha Comics

2017

W imieniu redakcji dziękuję Wydawnictwu MUCHA COMICS za egzemplarz recenzencki.

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry