Wyszukiwanie

:

Treść strony

Teksty literackie

Daria Danuta Lisiecka

Obłoki nad bulwarem

Autor tekstu: Daria Danuta Lisiecka
Ilustracja: Paweł Lisiecki
17.02.2018

Dla Ala i Jana


 

- Która godzina?

- Tutaj nie ma godzin. Są tylko zmierzchy i świty.

- Nic więcej?

- Nic mniej.

W tym mieście szybko zapadał wieczór, płynnie wsączał się w noc i równie nieoczekiwanie zaskakiwał ostrym światłem poranek nowego dnia. A dzień ten zastawał nas na bulwarze, w starych murach, małym pokoiku akademika na ostatnim piętrze, wynajętej klitce lub dworcowej poczekalni. Nosiło nas po tym niezbyt dużym mieście i wkrótce znaliśmy je jak własną kieszeń. Byliśmy czyimiś dziećmi, które wyfrunęły w świat, którym ciążył dom i wieczne dopytywanie się o normalność. Wznosiliśmy więc własne nie - domy, strzeliste świątynie eskapizmu z powietrza, mgły i świętej wiary w ocalającą moc sztuki.
”Chcę być pomylony/ Pomyleni mają w głowie słoneczko...” - to mógłby być nasz hymn, gdybyśmy go znali, gdybyśmy umieli go śpiewać, gdyby nie tkwiły nam drzazgą w głowie inne pieśni. Bardziej przystawałby do naszego łagodnego buntu, o którym nie wiedzieliśmy wówczas, że jest łagodny, przekonani o jego sile i mocy.

Miasto miało swoją wewnętrzną muzykę, ukrytą, nienarzucającą się. Nie brzmiało zwiewnym walcem, ani zamaszystym tangiem, nie drażniło też industrialną kakofonią. Snuło się raczej somnambulicznym fado, które wywlekało nas na drugi brzeg rzeki, mamiło zapachem wilgoci, dziką splątaną roślinnością, żelastwem marnego stateczku, który przewoził nas przez wodę, rozgrzanym asfaltem mostu, którego skórę wygarbowały nasze kroki, zwłaszcza nocami, gdy nie jeździły już tramwaje. Stłumiony, odległy głos jakiejś średniowiecznej inkarnacji Amalii Rodriguez, odtwarzany z kamiennej płyty, prowadził wzdłuż wyszczerbionych murów do centrum, naszego epicentrum, zbiegu wszystkich dróg, kawałka świata, gdzie na wypranym z barw filmie przesuwały się ciągle te same twarze. Czasem ktoś znikał, na chwilę, na długo, na zawsze. Rzadziej pojawiał się ktoś nowy.

Cyrkulacje. Konstelacje. Mgliste ścieżki. Manowce. Wychodzenie z siebie po siebie, poza siebie i rzeczywistość. A ta, zgrzebna niczym jesionka w jodełkę i zakurzony gotyk miasta, monotonnie obezwładniała. Trzeba było jej zaprzeczać, brać w nawias, dobrowolnie rozstawać się z rozsądkiem. Upajały nieoczywiste alkohole, gorzko-słodkie zioła, muzyka mistrzów, wersety poetów, ale nade wszystko sama młodość, dar trwoniony szczodrze, zdawałoby się wtedy, niewyczerpany.
- Ty jesteś Maga. Maga z "Gry w klasy". - mówił Slav, nerwowy okularnik, który przybył z portowego miasta, gdzie miał zostać budowniczym okrętów.
- Ty jesteś Holly ze „Śniadania u Tiffany'ego” - mówił smukłopalcy Miro o androgynicznej urodzie, dla którego zamierzchły język staro-cerkiewno-słowiański zdawał się nie mieć tajemnic.
- Czy to ty jesteś „dziewczyna - kompletny odlot”? - pytał pod gotyckimi sklepieniami Jan, który postanowił uczynić swoje życie przygodą.

Najjaśniejsze w mojej konstelacji były gwiazda Al i gwiazda Jan. Z nimi nic nie było zwyczajne, a wszystko stawało się ostateczne. Czuła ironia i czarna rozpacz w najpogodniejsze dni, poczucie absurdu i wystawiana na próby wrażliwość, odkryta garda i drżące serca. Nad nami zaś, wysoko zawieszone, mrugało ciemne światełko widmowej gwiazdy Geoffreya Firmina, naszego mistrza w melancholii. I był ów Konsul, a za jego pośrednictwem i ten który go stworzył, naszym guru desperacji, przewodnikiem po krainach beznadziei. Pociągało hipnotycznie jego zasępione oblicze na tle wulkanu, zaprzepaszczonej miłości, groźnego Meksyku, szklaneczki mescalu, która wydawała się nie mieć dna.
- Salud y pesetas!
- Por la vida buena y el tiempo bueno por la muerte!
- Por la jardín!
- Por los hijos, que lo no destruyan!
- No se puede vivir sin amar! - wznosiliśmy toasty, zapatrzeni w mętny profil Malcolma Lowry'ego, autora książki zbójeckiej, niepokojąco zaostrzającej nasze widzenie świata i siejącej straceńcze piękno.

A nieopodal przemykały inne gwiazdy: gwiazda Cezar, na przykład, przybrawszy postać wysokiego smukłego i długowłosego chłopaka, przemierzała wąskie uliczki w jasnym prochowcu z podobizną Che Guevary wpiętą w klapę. I mógł być Cezar współczesnym upostaciowaniem wszystkich rewolucjonistów i innych powstańców, gdyby zaciskał dłoń na karabinie, a nie na rączce fioletowej ażurowej siatki, z której wychylały się książki i skrypty, gdyby słońce wpadające przez liście akantu,  nie wydobywało jego łagodnej natury hipisa, niedbałym gestem zakładającego ciemne, okrągłe okulary.

Były też  mniej poważne, niefrasobliwe planetoidy, którymi zarządzał czarodziej Mario, cedzący słowa z arystokratyczną emfazą i leniwie przeciągający samogłoski. Dawało się radośnie i w miarę beztrosko wirować pośród nich, przebywać tam, gdzie się pojawiały: przekorna Breda o zadartym nosie, milcząca wyniośle Alicja, roztargniony Ryś, zupełnie odklejony od codzienności, czarnowłosa Barba, dobra jak sam anioł, ekscentryczny Tolo, trzeci już rok piszący pracę magisterską na sztukach pięknych, sypiający tam, gdzie zastanie go noc, rozrzucający fiszki do niedoszłej dysertacji po pokojach akademików i przygodnych domach.

Gdzieś w tle toczyły się egzaminy, przez które przechodziliśmy gładko lub mniej płynnie. Wyrzucano nas z grona i wpisywano z powrotem na listę. Dawano warunki i bezwarunkowo kapitulowano.
- Jak to, tu egzamin zdany, a tam zaliczenia jeszcze nie ma? Tak być nie może! I co z tym teraz? - załamywała ręce pod wysokimi sufitami dziekanatu pani Jadzia.
Ale dla naszej konstelacji nie to było istotne, liczyło się co innego.

Znaczenie miała się książka Ala wydana w ważnym wydawnictwie, opowiadanie Jana zamieszczone w cenionym kwartalniku, moje wiersze opublikowane w miesięczniku poetyckim. Ważne były fotografie Ala, ryzykowne wyprawy Jana, moje teatralne włóczęgi.

Nie wiadomo, kto pierwszy rzucił hasło, zainicjował, wymyślił czy  przyczynił się do tego, że zaczęliśmy  próby "Łysej śpiewaczki". Wystarczyło, że Mario, poprawiając na nosie okulary oznajmił: „zaczynamy próbę"” by zyskać naszą koncentrację i absolutną uwagę. Toczyła się ta praca  w kawiarni pobliskiego hotelu i innych rozproszonych po mieście kawiarniach, na bulwarze i w poczekalni dworca, w tramwajach i pociągach. Przyjeżdżał, by ją z nami dzielić co tydzień z odległego miasta, ciemnooki Rafael o semickiej urodzie. Wysiłek włożony w tę pracę nie był żartem, cała jesień i zima upłynęły na nim, niestety wczesną wiosną okazało się, że przedstawienia nie będzie. Zniknął z dnia na dzień roztargniony Ryś. Zrażony nieporozumieniem z promotorką, postanowił przejąć gospodarkę po ojcu i rozpłynął się wśród pól i łąk, gdzieś na Podbeskidziu. Długo i teatralnie załamywała ręce okrąglutka pani docent, bo pan Ryś przecież taki sympatyczny i taktowny, że może przesadziła z wymaganiami, ale wszystko można naprawić, niechby tylko pan Ryś zechciał powrócić, na polonistyki łono wrócić, bo szkoda żeby tak przepadł na tych łąkach i polach. Niestety, w odejście Rysia nie wpisywał się powrót. Ryś rozumiał je w ścisłym słowa znaczeniu. Nieco później skreślono ostatecznie Tola z listy studentów i on też przepadł, zostawiając w wielu pokojach i domach fiszki do zarzuconej pracy magisterskiej, części garderoby i książki. Milczącą Alicję porwał do Amsterdamu holenderski narzeczony, a urodziwy Rafael przestał przyjeżdżać z odległego miasta nad Odrą. Tak więc do premiery nie doszło i tyle pięknej pracy, o której nikt poza nami nie wiedział, rozpłynęło się któregoś dnia w szarej mgle nad rzeką. Pozostały wędrowne teatry, warsztaty i działania w różnych miejscach. Stał w pogotowiu żeglarski worek w kącie pokoju akademika. Ilekroć wracałam z tych wypraw, proszono mnie o opowieści.

- Opowiadaj - mówił Jerzy, uśmiechając się szelmowsko.
- No, opowiadaj, mów. Ja za ciebie posprzątam - zachęcał Vaclav, odgarniając znad oczu płową grzywkę.
- Opowiesz? - dopytywał Slav, który nie został budowniczym okrętów.
Mówiłam, a słowa ważyły więcej niż obrazy. Stawałam się na chwilę miejscową Szeherezadą. Wysypywały się z niedbale rzuconego żeglarskiego worka książki i sukienki z lichych tkanin, ręcznie barwione w niepospolite wzory. Opowieść była w cenie, łaknęliśmy jej wszyscy. Łatwiej, wysłuchawszy jej, wędrowało się pociemniałymi uliczkami na wieczorny tokaj. W każdej opowieści tkwiło ziarno nieznanych światów, innych od miasta, które choć lubiane, więziło i ograniczało nas, o czym już wiedzieliśmy, choć jeszcze nie mówiliśmy.

Egzamin z filozofii wypadł pomiędzy śmiercią a pogrzebem mojego ojca. Dojrzały czerwiec pochylał się łaskawie nad miastem. Towarzyszył mi Mario. Milczeliśmy. Taktowny kolega nie śmiał pytać, ja nie kwapiłam się mówić.
Potem rozklekotanym tramwajem jechaliśmy na drugi koniec miasta po moje książki. W ciszy, rzecz jasna, oparci o metalową barierkę, zapatrzeni w brudną szybę. W końcu Mario się odważył i prawie niedosłyszalnie szepnął:
- Co z ojcem?
- Nie żyje. - odpowiedziałam.
I zapadła jedna z tych cisz, z którymi nie wiadomo co zrobić i trwało jedno z tych milczeń niemożliwych. Rzęził i zawodził tramwaj, chwiejąc się na zakrętach.
W pewnym momencie zupełnie nieoczekiwanie pojawiły się słowa naszej zaniechanej sztuki, weszliśmy z Mariem w role Pani Smith i Pana Martina:
- Prawda jest pośrodku.
- Prawda.
- Wystarczy przyjąć, że Pi równa się 2 przecinek 89, a z każdego koła można zrobić błędne koło.
- My home is my castle.
- Sosna to drzewo, ale i chleb to drzewo, bo jeśli istnieje drzewo chlebowe, to z każdego dębu rodzi się maleńki dąbek. Co było do udowodnienia.
- Skarabeusz.
- Asmodeusz!
- Ale z pana głupi wzgórz!
- Wara wam od moich róż.
- Nie czas żałować róż...
- Juliusz!
- A propos, co z łysą śpiewaczką?
- Ciągle tak samo się czesze...
Zażywny staruszek bił nam brawo, gdy pojazd stanął na pętli. A i inni pasażerowie wyglądali tak, jakby też chcieli okazać aplauz, ale z jakiegoś powodu nie mogli. A więc spektakl jednak się odbył. Przedstawienie trwało.

Kunsztowna gotycka klatka, o której pręty ocieraliśmy się, z coraz większą determinacją prowokowała, by się z niej wyrwać. Najpierw na Południe wyruszył Cezar, później powędrował Jan, znikając wśród poszukiwaczy złóż nafty, którejś jesieni wymknęłam się i ja, wybierając punkt Ł., wreszcie i Al wyruszył do innego kraju. Nasza konstelacja rozproszyła się, przesunęła na inne nieba i do innych miast, w których odtąd biec miało nasze życie. Gotyckie miasto było w naszych historiach epizodem, fragmentem znaczącym, określającym nas, mimo wszystko źródłem siły i  energii.

Czasem śni mi się, że z perspektywy mostu kolejowego, na który się wspięłam, widzę nas w gruboziarnistym zbliżeniu, siedzących na bulwarze z książką w ręku, w dymie papierosów, wychylonych ku sobie i ku rzece, z  czerwonym murem miasta za plecami, pięknych i uroczyście milczących. Zakładam wtedy okulary Cezara o przydymionych szkiełkach i w jednej chwili sine obłoki nad bulwarem nabierają barw, a dzień na moment zatrzymuje się w biegu.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry