Wyszukiwanie

:

Treść strony

Teksty literackie

Proza

Autor tekstu: Daria Danuta Lisiecka
Ilustracja: Paweł Lisiecki
04.05.2019

Pół kilometra

 

Nauczyłam się chodzić po tym mieście, gdzie zaskoczyć może najwyżej nowa dziura w ulicy, puste miejsce po wyburzonym domu, postępujący poziom degradacji jedynego zabytku, nosząc pod powiekami inne obrazy, inne filmy, różne kształty zamyślenia. Opanowałam sztukę bezbolesnego przemieszczania się. Poruszam się po nim bezszelestnie. Jak duch. Jednak pierwsze pół kilometra w drodze, w mieście do miasta, ciągle punktowo wbija się w pamięć i układa w powtarzalną, z niewielkimi odstępstwami, sekwencję.

 

Wystarczy wyjść z domu, a już się spotyka tę panią, która cuchnie jak fabryka tabaki, a nawet cały trust. Nie musi kaszleć na powitanie, by wszystko było jasne. Na osiemdziesiątym metrze zaczynają się płodne ulice. Wpływ na stan rzeczy ma fałszowany chmiel, to i brzęczą puszki z piwem pod wózkami przybytku. Tu nie ma półtonów - same głosy w niebo.

 

Na sto dwudziestym piątym - jest kamienica trzech przykładnych żon. Jak rok długi trzepią dywany, pościele, obrusy, wystawiając je na widok publiczny. Zawsze w oknach - czerwony lakier paznokci na betach, piernatach. Omijam - idę dalej - mijam.

Tuż za podwórkiem mocnych kobiet, które zwykły co tydzień trzepać dywany, omdlewa w słońcu i obsypuje się po zbyt długiej zimie albo zanadto upalnym lecie, lub za bardzo słotnej jesieni, tamten szary dom z liszajami po spełzłym tynku, skrzypiącymi drzwiami naznaczonymi warstwami napisów już nie do odszyfrowania. Podpierają go dwaj panowie przedwczorajsi, licząc że ich dzień przeistoczy się w wieczność. A każdy z nich niczym afrykański flaming stoi na jednej nodze, drugą opierając o ścianę i wystawia zwiędłą, nieogoloną twarz na wątłe słońce, mżący deszcz, lodowate igiełki śniegu, skwar dojrzałego lata. I przebija nieobecnym wzrokiem siedem, a może dziesięć warstw nicości, przemawia archaicznym językiem sylab, którego nie sposób zrozumieć, znaczy teren pierwotnym zapachem bagna i gnijącej ziemi. Jednonogie ptaki znad lepkich błot ani się nie wzbiją, ani nie polecą. Może rozkruszą się jak ściana, którą od lat podpierają, wnikną w kurz drogi, znikną uniesione przez wiatr.

 

Sto trzydzieści metrów dalej podobno straszy. Strach pachnie kartoflaną zgnilizną, zbutwiałą szafą, rozlaną benzyną, oparami zwietrzałych alkoholi i tłustym kurzem. Strach nie ma postaci, ale ma legendę, blaszane odrzwia i opowieść o pani, która tu kiedyś zabiła pana. Podobno to się wydarzyło w mieszkaniu na parterze, gdzie stale opuszczone rolety. Jedni mówią, że z rozpaczy, inni że ze złości albo nawet w upojeniu. Większość omija łukiem ten dom, żeby złe się nie przyczepiło, żeby nie szło jak cień i nie zatruwało myśli.

 

Na dwieście pięćdziesiątym metrze trzaskają bez energii drzwi, brzęczą arytmicznie pęki kluczy, pstrykają bigle niemodnych torebek. Zaczyna się sprawdzanie i przegląd. Bez sentymentu, ale i bez dyskrecji. Ma się okazać czy rzeczy są na swoim miejscu: dokumenty w kieszonce na zamek, portfel tam gdzie zwykle, chusteczki do nosa pod ręką, lekarstwo i cukierek miętowy na wszelki wypadek, święty obrazek z wizerunkiem czarnej madonny ku pomocy. Osiedlowe babcie chwalą kolejny dzień, skoro im się zdarzył.

- Szur, szur... - toczą się koślawo po chodniku kółka ceratowej torby.

- Szuuuu, szuuu! - suną zimą po śniegu małe kółeczka.

- Szur, szu, szurr ... - śpiewa nieskładnie oswojona powszedniość.

- Chwalmy dzień, póki jest - mówi siwowłosa z wymalowanym czerwoną szminką uśmiechem klowna. Do siebie? Do mnie? A może do świata albo już do nikogo.

 

Kolejne sto pięćdziesiąt metrów. I mijam babkę rodziny z córką i wnukiem. Kroczy przodem, postukując laską. Jej obszerny, szeroki jak dzwon płaszcz, kołysze się jak dzwon od krawędzi do krawędzi chodnika. Nie ma szans jej wyminąć idący z naprzeciwka przechodzień, musi zejść przed całym tym majestatem na jezdnię. A za babką drobnym kroczkiem, obładowani torbami w kratę, podążają córka i wnuk. Wnuk, choć już dorosły, wygląda jakby nie przestał być dziecięciem, ma jakąś niewinność w błękitnych oczach, jakieś nigdy niewytarte mleko pod nosem, jakąś niepewność, nieporadność w ruchach. Córka, w kontraście do matki, prawie nie zajmuje miejsca, jest koścista i chuda, jej smutna twarz zdaje się składać głównie ze spiczastego nosa. W ich domu wiadomo kto rządzi, babka jest władczynią wspólnego portfela i po jej myśli toczy się życie rodziny, która teraz przetacza się juczną karawaną po chodniku. Mijam ten orszak, idąc skrajem ulicy i wpadam wprost w skośne oko pana Władka.

- No, jak tam, będzie nowy tomik? - pyta wytrwale, już od kilku lat, sąsiad.

I pewnie powinnam coś zrobić, by twierdząco odpowiedzieć na jego pytanie. Gdyby to było hop- siup i jest książka! Ale tak nie jest, proszę pana, tak nie jest.

 

Po pięciuset metrach wszystko miesza się ze wszystkim. Przygodność ze swojskością, niewymuszona elegancja z tandetą i kiczem. Pozory wytworności z pozorami obciachu i pozorami pozorów. Przez kilka godzin trwa wzmożenie, miasteczku zdaje się, że żyje. A potem zamykają się z trzaskiem kramy na targowisku, wieczór nadchodzi, pogrążając domy w letargu, a parki w ciemności. Po ciemku pęka asfalt, upodobniając nawierzchnię ulic do skorupy żółwia.

 

 

 

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry